Rubens, van Gogh czy Matisse nie namalują już żadnego obrazu. A z tych, które po nich pozostały, większość znalazła się w kolekcjach muzealnych bądź wielkich prywatnych zbiorach, które zazwyczaj z czasem i tak trafiają do muzeów. Jeszcze 20–30 lat temu w dobrych pracach impresjonistów można było przebierać na aukcjach jak w ulęgałkach. Dziś stanowią rarytasy. A to oznacza, że domy aukcyjne i marszandzi muszą się mocniej starać, by znaleźć atrakcyjne dzieła, które za duże pieniądze kupią kolekcjonerzy. Międzynarodowy (a w ślad za nim i polski) rynek sztuki odkrył kilka ścieżek, na które można zapędzić bogatych klientów.
„Odkrywanie” twórców na potrzeby rynku
Ścieżka pierwsza to wyszukiwanie w przeszłości twórców, których następnie „odkrywa się” na potrzeby rynku. Trudno oczywiście nagle przekonać wszystkich, a w szczególności nieufnych i wyedukowanych kolekcjonerów, że lekceważony przez znawców XIX-wieczny malarz powinien zachwycić i osiągnąć – w ślad za tym – zawrotne ceny. Ale już pewne przesunięcie akcentów jest możliwe. Doskonałym przykładem Jean-Michel Basquiat, zmarły w 1988 r. w wieku 28 lat (tragiczna legenda zawsze pomaga) malarz amator, przyjaciel Warhola i prekursor graffiti. Jego twórczość od dawna miała grono miłośników, ale ceny były dość umiarkowane; przez wiele lat rekordowa wynosiła 3 mln dol. W ostatnich latach notowania ostro ruszyły w górę, by w 2013 r. osiągnąć blisko 50 mln dol. za obraz „Dustheads”. Jak szybko i skwapliwie policzyli analitycy, cena tej pracy wzrosła w ciągu 20 lat o 10 tys. proc. To się nazywa stopa wzrostu!
Innym, jeszcze mniej oczekiwanym rekordzistą minionego roku okazał się Norman Rockwell. U nas praktycznie nieznany, w USA popularny ongiś ilustrator, wieloletni autor okładek do „The Sunday Evening Post”, skrajny realista specjalizujący się w obyczajowych, wręcz ocierających się o kicz scenkach z życia zwykłych Amerykanów.