Nie widzę nic złego w głosowaniu na samego siebie. Jestem na tyle obiektywny, że umiem uczciwie ocenić rolę, którą sam zagrałem i porównać ją do tego, co zrobili moi koledzy – powiedział Matthew McConaughey (wymawiaj: mak-kona-hej) z charakterystyczną dla siebie mieszanką narcyzmu i autoironii, gdy dziennikarz z portalu Vulture zapytał go, czy będzie głosował na swoją rolę w „Witaj w klubie” (w polskich kinach w marcu). Rozmowa odbyła się tuż po tym, gdy aktor został członkiem Amerykańskiej Akademii Filmowej, czyli gremium przyznającego Oscary.
Dla kogoś, kto do tej pory nie był nominowany do tej nagrody ani razu, to nie lada zaszczyt. McConaughey zasłużył sobie nań, robiąc radykalny zwrot w karierze. „Kochany, jeśli nie dostaniesz Oscara, to przysięgam, oddam ci swojego” – zadeklarowała Liza Minnelli podczas jednego z hollywoodzkich przyjęć. Statuetka, którą artystka wygrała za rolę w „Kabarecie” (1973 r.), jest tylko 4 lata młodsza od McConaugheya. Aktor ma jednak duże szanse na własną, bo zrobił właściwie wszystko, co kochają akademicy: zagrał wbrew swojemu wizerunkowi ładnego chłopca, czyli do roli schudł ponad 20 kg i dał się oszpecić gęstym wąsiskiem. Gdyby był kobietą, miałby Oscara w kieszeni, jak Nicole Kidman za rolę z dosztukowanym nosem w „Godzinach”, utuczona Charlize Theron w „Monster” czy obrzydzona Halle Berry w „Monster’s Ball”.
Zabawnie skomentowała to Tina Fey, współprowadząca tegoroczną galę Złotych Globów: „Matthew schudł do roli 20 kg, co w slangu aktorek oznacza »dostał angaż«”. Opuścił przyjęcie o 2,5 kg cięższy, bo tyle waży statuetka, którą otrzymał chwilę po tym, jak padł ten żart. A Złote Globy to tradycyjnie najpewniejszy wskaźnik oscarowych szans.
Ron Woodrof grany przez Matthew McConaugheya jest homofobem, alkoholikiem, kokainistą. Organizuje nielegalne zakłady i okrada tych, którzy biorą w nich udział. Rzuca wiązkami przekleństw. I właśnie się dowiedział, że za miesiąc umrze na AIDS. Nic dziwnego, że scenariusz „Witaj w klubie” krążył przez dwie dekady po biurkach bossów z wielkich studiów filmowych, nie budząc zainteresowania. „W Hollywood jest bardzo mało ciekawych, zniuansowanych ról, a gdy się już pojawiają, nikt nie chce produkować takich filmów” – podsumował to McConaughey, odbierając jedną z licznych nagród za ten film.
Ale też 20 lat temu nikogo tacy bohaterowie nie interesowali. Amerykańskie kino A.D. 1993 to „Lista Schindlera”, „Park Jurajski” czy „Firma”. Temat AIDS film oswajał za pośrednictwem krystalicznie czystych postaci, takich jak adwokat Andrew Beckett zwolniony z pracy z powodu choroby, czyli bohater „Filadelfii” Jonathana Demme’a, ze wzruszającą i słuszną rolą Toma Hanksa, nagrodzoną zresztą i Oscarem, i Srebrnym Niedźwiedziem na festiwalu w Berlinie oraz 200 mln dol. wpływów ze sprzedaży biletów.
Wbrew pozorom Beckett i Woodrof mają ze sobą coś wspólnego – śmiertelna choroba motywuje ich do walki o życie i godność z przeciwnikiem dużo większym od nich. W „Filadelfii” była to korporacja prawnicza, w „Witaj w klubie” – Agencja Żywności i Leków, która zabrania Woodrofowi eksperymentalnej i nieopatentowanej terapii (akcja filmu ma miejsce w połowie lat 80., gdy testowano pierwsze leki przeciwko wirusowi HIV). Tytułowy klub zrzesza chorych na AIDS, którym Woodrof – postać autentyczna – sprzedawał testowane na sobie preparaty. McConaughey gra tę rolę niemal z fanatyczną żarliwością, którą wymógł – jak mówi – głód, a pewnie też tryb pracy. Z powodu skromnego budżetu zdjęcia do filmu trwały 30 dni, reżyser Jean-Marc Vallée rejestrował także próby do scen, bo nie było czasu na kręcenie kilku dubli.
Dziś Woodrof ma szanse na zupełnie inne przyjęcie – po latach tresury zafundowanej widzom przez stacje telewizyjne i dzięki takim antybohaterom jak Dexter, Hank Moody („Californication”) czy Walter White („Breaking Bad”) wiemy, że postacie grzeszne i niejednoznaczne publiczność teraz ubóstwia. To przy okazji przeciwieństwo ról, z jakimi McConaughey się dotąd kojarzył, a obecnie gra coraz częściej. Na przykład w nowym, znakomitym serialu HBO „Detektyw” (emisja w poniedziałki o godz. 22), gdzie wciela się w mocno doświadczonego przez życie śledczego, który tropi rytualnego mordercę.
Urodzony w Teksasie amant nigdy nie marzył o karierze aktorskiej. Pierwszą rolę zagrał w sądzie – rodzice pozwali firmę produkującą krem na bazie tłuszczu z norek, który miał oczyszczać cerę, a zmienił twarz nastoletniego Matthew tak, że mógłby zagrać bez charakteryzacji w „Masce czerwonego moru”. McConaughey przekonująco odgrywał ofiarę chciwego koncernu, któremu szpetota zrujnowała życie uczuciowe, póki adwokat firmy nie pokazał zdjęcia z balu maturalnego – widać na nim wyszczerzonego Matthew z szarfą „Najprzystojniejszy absolwent” i z piękną dziewczyną u boku.
Tę historię aktor opowiedział w jednym z amerykańskich programów, pokazując, że jest rewelacyjnym gawędziarzem i nawet ze zwykłej anegdoty potrafi zrobić trzymającą w napięciu narrację. Ta właśnie umiejętność sprawiła, że trafił do kina, zamiast na salę sądową, tym razem w roli prokuratora, do której przygotowywały go studia.
„Na drugim roku pomyślałem, że nie chcę do trzydziestki terminować w zawodzie, który mnie nuży. Zawsze świetnie opowiadałem historie, więc przeniosłem się do szkoły filmowej” – wyjaśniał w wywiadach. Karierę zaczął dzięki urodzie – producenci szukali przystojniaka do roli psychopatycznego zabójcy w horrorze dla nastolatków „Teksańska masakra piłą mechaniczną: Następne pokolenie”. I zapytali Matthew, który miał już dosłownie spakowane walizki i ruszał do Los Angeles, czy mógłby im kogoś polecić. Aktor – trochę dla żartu, trochę z przekory – wziął łyżkę i udając, że to nóż, tak sterroryzował asystentkę producenta, że wygrał casting w przedbiegach.
Potem zagrał przystojniaka w „Uczniowskiej balandze” Richarda Linklatera, co otworzyło mu wrota do Hollywood. Zaczął mocno: świetnymi rolami – co zabawne, w obu filmach grał prawników – u Stevena Spielberga w „Amistad” i Joela Schumachera w „Czasie zabijania”. Jednak zamiast iść ambitną ścieżką, wybrał dział hollywoodzkiej konfekcji, żyjąc przez lata z komedii romantycznych i grania właściwie tej samej roli – Piotrusia Pana. Po latach trudno odróżnić Bena z „Jak stracić chłopaka w 10 dni” od Trippa w „Miłości na zamówienie” i Steve’a z „Powiedz tak”.
Nigdy specjalnie nie tłumaczył się ze swoich ról w komediach romantycznych, ale też utrzymywał, że nie traktuje aktorstwa poważnie. Tymczasem utrwalił swój wizerunek głupawego przystojniaka, który bardziej niż umiejętnościami woli chwalić się wyrzeźbionym torsem, co zresztą kapitalnie wyśmiał Matt Damon, parodiując kolegę w show Jaya Leno.
Z zawodowego marazmu McConaughey ocknął się dopiero po czterdziestce, twierdząc, że to dzięki rodzinie był gotów zaryzykować granie ról takich, jak w „Witaj w klubie”. Słuchając wywiadów z nim, w których z pełnym przekonaniem i emfazą opowiada takie banały, trudno stwierdzić, ile w tym typowego dla niego samozachwytu, a ile drwiny z tego, jak jest postrzegany przez publiczność. Podczas wywiadów zdarzyło mu się, odpowiadając dziennikarzom, robić pompki i przysiady, chętnie też dzieli się życiowymi mądrościami, które brzmią jak cytaty z Paulo Coelho. Zresztą nie tylko gada – założył fundację „Just Keep Livin” (Po prostu żyj dalej), która ma „pomóc młodym ludziom wyrosnąć na fantastyczne kobiety i mężczyzn”. Pokazuje licealistom, jak należy ćwiczyć, odżywiać się i jak rozwijać się duchowo. Akcja budzi tyle samo szacunku, co i kpin.
Po fatalnie przyjętym filmie „Duchy moich byłych” (komedii romantycznej inspirowanej „Opowieścią wigilijną” Dickensa) z 2009 r. aktor zrobił sobie dwuletnią przerwę, a gdy wrócił z urlopu, trafiał w role bezbłędnie – dziennikarz prowadzący śledztwo w sprawie zbrodni na tle rasowym w „Pokusie” Lee Danielsa, psychopatyczny morderca i szeryf w jednej osobie w „Zabójczym Joe” Williama Friedkina, podstarzały właściciel klubu z męskim striptizem w „Magic Mike” Stevena Soderbergha czy zepsuty przez forsę, kokainę i własną chciwość makler Mark Hanna w „Wilku z Wall Street” Martina Scorsese – to najlepsze przykłady zniuansowanych, charyzmatycznych ról.
W tym ostatnim filmie jest zresztą scena rewelacyjnie pokazująca charakter McConaugheya: Hanna zabiera na lunch nowicjusza Jordana Belforta (Leonardo DiCaprio) i daje mu kilka zawodowych rad, których próżno szukać w podręcznikach i na kursach. W pewnym momencie zaczyna głośno mruczeć i uderzać się w wychudzony od kokainy tors. Brzmi trochę jak Tarzan, ale bardziej jak głupawy podróżnik amator, który po powrocie z wakacji pokazuje koledze, jak wyglądają rytuały plemienne w jakimś egzotycznym zakątku globu. Nie wiadomo, czy robi sobie jaja z wilczka, czy to element narkotykowego odlotu, czy naprawdę ma taki ekscentryczny zwyczaj. To kwintesencja jego aktorstwa, mogącego pomieścić autentyczną żarliwość i może nawet autoironię.
„Leonardo zobaczył, że skupiając się przed wejściem na plan, wykonuję różne gesty i mruczę. Zaproponował, żebym zrobił to samo, tyle że przed kamerą” – wyjaśniał aktor, skąd wziął się jego dziwny popis w „Wilku”. „Nikt nie wie, czy akcje pójdą na giełdzie do góry, w dół, na boki czy w kółko. To po prostu fugayazi. Wiesz, co to znaczy?” – pyta w filmie Hanna młodego Belforta. „Raczej fugazi. To ściema” – odpowiada mu chłopak.
W ten sposób akcje McConaugheya po raz kolejny w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy skoczyły. I nie jest to żadne fugazi.