Czy bezmiar nowej polskiej sztuki da się uporządkować i opisać? Najnowsza wystawa w Muzeum Sztuki Nowoczesnej podejmuje taką próbę. Zresztą raz na kilka lat ambitni kuratorzy próbują opanować twórczy zamęt. Ostatnio bodaj w 2006 r. w całorocznym cyklu wystaw „W samym centrum uwagi” w stołecznym CSW Zamek Ujazdowski. „Co widać” mierzy się z najnowszą polską sztuką w sposób niekonwencjonalny – czego zresztą można się było spodziewać. Za to zadanie zabrał się bowiem tandem kuratorów Sebastian Cichocki i Łukasz Ronduda, znany choćby z głośnej i kontrowersyjnej wystawy „Nowa sztuka narodowa”.
„Wystawa koncentruje się na tym, jak artyści określają swoje powinności wobec widza oraz negocjują relacje z instytucjami” – deklarują kuratorzy. Dla środowiska to ważne zagadnienia. Choć mam wątpliwości, czy przeciętny widz zwiedzający „Co widać” w jakiś szczególny sposób pochyli się nad społeczną rolą twórców i ich relacjami z otoczeniem. Wydaje się, że najbardziej interesuje go, o czym myśli artysta, jak to wyraża i co z tego wynika dla widza.
Perwersyjny salon
Autorzy postanowili nadać wystawie kształt klasycznego salonu artystycznego. Postawili więc akcent na same dzieła sztuki, a w ekspozycji przeważają formy tradycyjne: obrazy i rzeźby, niewiele instalacji i wideoartu. Intrygująca decyzja. Przypomnę, że tradycyjne dawne salony (np. słynne paryskie) stosowały jedno precyzyjne kryterium: wartości artystycznej mierzonej wedle aktualnie obowiązujących kanonów estetycznych (stąd ignorowanie impresjonistów).