Po obu stronach Atlantyku ruszy wkrótce kawalkada rocznicowych przedsięwzięć: wystawy, konferencje naukowe, a nawet festiwal muzyczny, który ma się odbyć w kwietniu w słynnym, prowadzonym przez Johna Zorna nowojorskim klubie The Stone. Wszystko to dla pisarza, który nieustannie bulwersował amerykańską i światową opinię publiczną dziełami zaliczanymi przez socjologa Daniela Bella do „pornopopkultury”, a teraz, pośmiertnie, jest fetowany jako mistrz transgresji i artysta totalny. Podobnie jak jego przyjaciel z kręgu Beat Generation Allen Ginsberg, stał się klasykiem.
Życie na krawędzi
William Seward Burroughs umarł w sierpniu 1997 r. i nikogo ten smutny fakt specjalnie nie zaskoczył. Pisarz w chwili śmierci miał 83 lata, a w życiu nie oszczędzał się zanadto, przechodząc kolejne fazy uzależnienia od wszelkich możliwych narkotyków, alkoholu, intensywnych homoseksualnych (głównie) i heteroseksualnych (rzadziej) kontaktów erotycznych. Eksplorował rozmaite środowiska przestępcze, a przy tym konsekwentnie kontestował oficjalną kulturę i politykę. W takiej dawce to musiało być zabójcze, więc jeśli coś tu dziwiło, to raczej fakt, że autor „Nagiego lunchu” dożył tak pięknego wieku.
W wydanej niedawno książce Rafała Księżyka „23 cięcia dla Williama S. Burroughsa” można przeczytać: „Pytali Burroughsa o masochizm, sugerując, że jego przejawem była narkomania. »Teraz mówisz o hedonizmie. Wszystkie te narkotyki dawały mi mnóstwo przyjemności« – kwitował. Począwszy od końca lat 40. kilkakrotnie z powodzeniem rzucał nałóg, ale regularnie, do końca życia, powracał do opiatów. Już jako 80-latek mieszkający w Kansas systematycznie zażywał metadon, środek wykorzystywany w programach odwykowych dla heroinistów”.