Był ostatnim z wielkich poetów, którzy potrafili pisać dla wszystkich. Jego wiersze i dramaty weszły w krwiobieg nie jednego, lecz kilku pokoleń. W dniu jego śmierci w sieci krążyły jego wiersze, bo wiele osób chciało się podzielić utworem, który był dla nich ważny. Różewicz za swoim mistrzem Leopoldem Staffem powtarzał, że wiersz powinien być jasny i przejrzysty dla każdego (choć poeta od czasu do czasu ma prawo pisać wiersze ciemne i zagadkowe). Paradoks poezji Różewicza polega jednak na tym, że za prostotą i przejrzystością formy kryła się precyzyjna konstrukcja i jakiś tajemniczy składnik, który sprawiał, że całość zyskiwała niesłychaną moc. Tak jak w wierszu dedykowanym zmarłemu przyjacielowi Konstantemu Puzynie z tomu „Płaskorzeźba” (1991 r.). Każdy z wersów osobno byłby banalny, ułożone razem przyjmują rytm oddechu i tworzą porażający obraz śmierci, który czytelnik odnosi nie tylko do Puzyny, ale też do samego poety. To o nim, czytając ten wiersz, myślimy.
Był klasykiem (choć awangardowym), ale nie miał w sobie nic z pomnika. Zamiast chłodu bazaltu widzieliśmy żywe srebro – potrafił w poezji ni stąd, ni zowąd założyć błazeńską czapeczkę. Osobny, nieuchwytny, wycofany i przeciwny jakiemukolwiek zaangażowaniu (powtarzał za Goethem, że dla poety najgorsze jest upolitycznienie) w ostatnich latach skutecznie bronił do siebie dostępu. Próbowałam go kilka lat temu z zaskoczenia złapać w Konstancinie, gdzie co roku odpoczywał. Miałam ze sobą różę. Zadzwoniłam do furtki, ale właśnie wyjechał. Rozmowy telefoniczne szybko ucinał. A zawód dziennikarza bezlitośnie wyszydził w ostatnich tomach. Potrzebował samotni i oderwania. Kiedy jednak otrzymał w 2011 r. specjalny Paszport POLITYKI dla Kreatora Kultury (w podziękowaniu za lekcję przenikliwego patrzenia na rzeczywistość i język, którym ją opisujemy, i za wysokie wymagania stawiane czytelnikom – jak napisaliśmy w laudacji), przyjął go z radością i humorem.