Justyna Sobolewska: – Przy „Wiedźmie” śmialiśmy się i ja, i mój syn, jedenastolatek. Strasznie podobało mu się zdanie: „Możesz mnie zjeść, ale co mi za to kupisz?”. Sama wiedźma nie jest zbyt straszna, raczej biedna, trochę jej współczułam.
Dorota Masłowska: – Też byś czasami chciała zjeść dziecko?
Dla mnie to trochę opowieść o złej matce…
Hmmm, w ogóle mi to nie przyszło do głowy. Może o „nie dość dobrej matce”? W naszej mentalności figura Matki Polki, ukochanej „matuli”, jest bardzo silna. Myślę, że mało która kobieta do tego ideału dorasta, ale na wszelki wypadek wszystkie są nią straszone.
Skąd w ogóle pomysł napisania sztuki teatralnej dla dzieci?
Zostałam namówiona przez Agnieszkę Glińską. Nasza współpraca w teatrze nałożyła się ze wspólnym siedzeniem na placu zabaw, więc temat „sztuka dla dzieci” wypłynął naturalnie. Zawsze byłam fanką przedstawień Agnieszki dla dzieci: „Pippi” i „Wiedźm”. Są one jednocześnie mądre i cyrkowo atrakcyjne, pełne efektów specjalnych. Ale nie laserowych, tylko takich analogowych trików typu teatrzyk cieni.
Więc bardzo się napaliłam na tę współpracę, ale potem przyszedł impas. Wiele miesięcy zajęło mi przebrnięcie przez tony literatury dziecięcej, czytałam wszystko, co mi się nawinęło. Może się wydawać, że dla dzieci pisać łatwo, że wystarczy poślizgać się na fali wyobraźni. A tak naprawdę ta literatura wymaga szczególnego namysłu.
„Jak zostałam wiedźmą” napisałam bardzo szybko, ale namyślanie się nad tym, jak to zrobić rozsądnie, fascynująco i z zachowaniem „godności Doroty Masłowskiej”, czyli pewnej własnej linii stylistycznej, zajęło mi sporo czasu.