Zaskakującego skojarzenia pierwszych chrześcijan z przestępcami dokonała brazylijska artystka Debora Hirsch w pracy „Ostatnia wieczerza”. Ewangeliczna przypowieść zapowiadała śmierć Chrystusa, dla złoczyńców zaś hasło „Ostatnia wieczerza” to jednoznaczna zapowiedź czekającej ich za chwilę egzekucji. Apostołowie głosili dobro, więc chętnie oglądamy ich – choćby zmyślone – wizerunki. Autentyczni mordercy z pracy Hirsch mają twarze zamienione w nieczytelne piksele; jako piewcy zła nie zasługują na pamięć.
Inaczej chyba uważa Zbigniew Libera, który w „Grobie kryminalisty” powraca do przypadku dwóch polskich seryjnych morderców Stanisława Modzelewskiego i Zdzisława Marchwickiego. Obaj zostali straceni i bezimiennie pochowani. Artysta jednak projektuje dla nich okazałe grobowce, sugerując – w odróżnieniu od Hirsch – że pamięć o nich powinna być wiecznie żywa. Jako przestroga.
W historii sztuki trudno znaleźć przykłady artystów-morderców (z wyjątkiem Caravaggia, który w pojedynku i pod wpływem emocji zabił przeciwnika). Sami twórcy rzadko też stawali się ofiarami, a postrzelenie Andy’ego Warhola i zabójstwo Zdzisława Beksińskiego są dość wyjątkowe. Ale zbrodnia zawsze fascynowała artystów. Bo czyż obok erosa może być coś bardziej spektakularnego do artystycznego przedstawienia niż czyste zło?
Kanon zbrodni
Dawna sztuka operowała dość sztywnym ikonograficznym kanonem przedstawień zbrodni. Zresztą nie trzeba było się specjalnie wysilać, albowiem Biblia i mitologia obficie dostarczały inspiracji. Doskonałych, bo łączących efektowny obraz z dydaktycznym przesłaniem. W rankingu ulubionych wątków na pierwszym miejscu z pewnością znalazłoby się ukrzyżowanie Chrystusa, dramatycznie rozpisane na wiele epizodów Męki Pańskiej.