Jest co podsumowywać. Siedem lat na ministerialnym stanowisku Bogdana Zdrojewskiego to jeden z najlepszych wyników we wszystkich gabinetach III RP i zdecydowany rekord w Ministerstwie Kultury. Choć początki były nie najlepsze. W 2008 r. media donosiły, że według nieoficjalnych informacji Zdrojewski jest jednym z dwóch najgorzej ocenianych przez premiera Tuska ministrów, i pytały: „Czy straci pracę w rządzie?”. Nie stracił. Ba, z roku na rok umacniał swoją pozycję, a opinię marudera zaczął zamieniać na status prymusa. W październiku 2011 r., po czterech latach pracy w rządzie, osiągnął w wyborach do parlamentu trzeci wynik w kraju (148 tys. głosów). Wyprzedzili go tylko Donald Tusk i Jarosław Kaczyński. W 2012 r., w ankiecie przeprowadzonej wśród posłów, Bogdan Zdrojewski został wybrany na najlepszego członka rządu, a rok później, w badaniach CBOS, znalazł się na drugim miejscu (po Radosławie Sikorskim) w społecznej ocenie ministrów.
Skąd ta zmiana i tak wyśmienity odbiór społeczny? Z korzystnego zbiegu kilku okoliczności. Po pierwsze, dobrej autopromocji. Minister regularnie udzielał wywiadów prasowych (udało mi się ich naliczyć ponad 60), a bywało, że przez wiele miesięcy, niemal tydzień w tydzień, organizował konferencje prasowe, by pochwalić się sukcesami resortu i własnymi. Czasami rzeczywistymi i godnymi nagłośnienia, czasem naciąganymi i marginalnymi z punktu widzenia całej kultury. „Chcę powiedzieć, że w kulturze mamy za sobą fantastyczny rok” – ten fragment wywiadu dla portalu „naTemat” można uznać za credo publicznego wizerunku ministra.