Ale nie, żadnych podejrzanych skrzypień, stukań, zawodzeń, żadnego wiatru łkającego w kominach, żadnych gałęzi skrobiących o szyby. Aż do tamtego wieczoru.
Była późna jesień, może już zima – za oknem latarnia przeświecająca przez gołe drzewa, ciemność zapadająca wcześnie i znikająca późno, ale wewnątrz mimo to przytulnie, dzięki dobrodziejstwom centralnego ogrzewania oraz dwóm skrzydłom sięgającej sufitu biblioteki, która okala nasze biurka. Jesienny wieczór jak z powieścidła: grzbiety książek, imbryk z herbatą, cisza, stukanie w dwie klawiatury pod dwiema zapalonymi lampkami.
I nagle w tym wszystkim ten... Huk? Nie, to nie jest dobre słowo. Dźwięk, z pewnością, dźwięk zrywający z miejsca i ciągnący nas za włosy do drugiego pokoju, ale nie huk. Coś między zgrzytem, jękiem, coś jak fortepian zrzucany z piętra – ideał sięgał bruku wszak o rzut beretem od tych biurek, przy skrzyżowaniu Świętokrzyskiej z Nowym Światem – coś szarpiącego, jak skarga, coś, co można nazwać na sposoby poetyckie i prozatorskie, ale w każdym razie: głośne jak cholera. Przez głowę przemknęło mi, że runął któryś mebel, co nie powinno zaskakiwać przy naszej zbieraninie gratów: kulawych krzeseł, skornikowanych szaf i poprutych obić. Może oberwała się półka w kredensie, może parawan się złożył i łupnął o podłogę?
Wbiegamy, zapalamy światło – a tam nic. Ani widu, ani słychu – no, słychu może jeszcze, w rozbrzęczanym wciąż powietrzu. Rozglądamy się po podłodze, po półkach, zaglądamy za kanapę, stajemy na palce. Żadnych drzazg, żadnych strzępów, skorup, nic. Obeszliśmy pozostałe pomieszczenia, wyszliśmy na balkon, na klatkę schodową, choć przecież słyszeliśmy wyraźnie, że gruchnęło w sąsiednim pokoju, tuż za ścianą.