Brakowało ostatnio takiej opowieści ku pokrzepieniu serc. Iskry rozpalającej ponownie nadzieję, że – niczym baron Münchhausen – ludzkość sama siebie wyciągnie za włosy z bagna, w którym uparcie od lat się pogrąża.
Dzięki kulturowej rewolucji oświecenia, wzmocnionej rewią cudów rewolucji przemysłowej, uwierzyliśmy w boską potęgę ludzkiego umysłu – nauka zdawała się nam realną białą magią, workiem prezentów bez dna, który lada moment mieliśmy otworzyć. Mary Shelley przebiła w romantyzmie swej wizji nawet zaślubionego z nią poetę Percy’ego, jak i wspólnego ich przyjaciela lorda Byrona. Obdarzając młodego naukowca Wiktora Frankensteina mocą unieważniania śmierci, wyraziła jedynie nadzieję, jaką już wtedy z nauką wiązaliśmy powszechnie, choć skrycie: miała być dla nas gwarancją wieczności, remedium na grozę przemijania.
Wiara w cudowną, zbawczą moc nauki i postępu technologicznego, choć nadwerężona nuklearnym wyścigiem zbrojeń w czasach zimnej wojny, wciąż bywa dla nas źródłem nadziei, niestety coraz bardziej ostatnimi laty wątłej. Najrozmaitsze generowane przez cywilizację przemysłową kryzysy, a zwłaszcza strach przed nieuniknionymi, jak się zdaje, skutkami zmian klimatycznych, podsycają poczucie zagrożenia. Christopher Nolan to wie, i nawet nie próbuje rozbrajać naszych obaw o przyszłość planety. Ludzkość na Ziemi czeka nieunikniona zagłada, wywołana chorobą roślin. Nie wiemy, czy jest ona wynikiem eksperymentowania z bronią biologiczną czy może fatum, samoobroną zmęczonej cywilizacyjnym rakiem Gai, ale przyniesie podobny efekt, jakiego obawiamy się w związku ze zmianami klimatycznymi: lawinową zagładę gatunków, której człowiek nie ma szansy przetrwać.