Kultura

Polskie filmy, których nie nakręcono. A szkoda

Mirosław Gryń / Polityka
Może nadeszła już odpowiednia chwila, by wypomnieć naszym filmowcom braki i zaniechania?
Dwóch naszych reżyserów chce nakręcić film o polskich lotnikach z Dywizjonu 303. Lepiej późno niż wcale.Gary Eason/Flight Artworks/Alamy/PAP Dwóch naszych reżyserów chce nakręcić film o polskich lotnikach z Dywizjonu 303. Lepiej późno niż wcale.
Dziwić może, iż nie ma filmu o rotmistrzu Pileckim, który z własnej woli trafił do Oświęcimia, skąd zdołał uciec.Marek Skorupski/Forum Dziwić może, iż nie ma filmu o rotmistrzu Pileckim, który z własnej woli trafił do Oświęcimia, skąd zdołał uciec.

W tytule pojawia się świadome nawiązanie do głośnej książki Juliana Kornhausera i Adama Zagajewskiego z 1974 r. „Świat nie przedstawiony”. Gniewni autorzy oskarżali w niej ówczesnych pisarzy o to, że nie pokazują rzeczywistości, nie budują samowiedzy i samoświadomości społeczeństwa. Dzisiaj podobny zarzut można by postawić filmowcom. Odwrotnie niż kiedyś, prawdziwsza Polska jest obecnie w powieściach. Nawet teatr bywa odważniejszy. Tylko że filmowcy książek nie czytają, do teatru nie chodzą. Nie potrafią dostrzec tematu w gazecie, w telewizyjnym reportażu, nie mówiąc o obserwacji własnej. Niewiele interesują się naszą najnowszą historią, która przynajmniej od kilku lat żywo zajmuje rodaków, budzi spory, dzieli.

Parafrazując tytuł znanej książki Andrzeja Ledera, można powiedzieć, że nasi filmowcy „prześnili” rewolucję, jaka dokonała się w „tym kraju” po 1945 r. Powstał wprawdzie świetny „Rewers” Borysa Lankosza, lecz przedstawiony w nim obraz stalinizmu wpisywał się w pewien stereotyp: nowemu ustrojowi daje tam twarz plebejusz awansowany na ubeka, podczas gdy porządna rodzina mieszczańska dochowuje wierności wartościom wyższym. Przekonanie, że komunizm instalowali obcy kulturowo słudzy Rosji, ogół Polaków stawiał zaś opór, jest w najlepszym razie nie całkiem zgodne z prawdą historyczną. Wystarczy przypomnieć natchnione wiersze wielu czołowych wówczas poetów, sławiących najwspanialszy ustrój na świecie i geniusz Józefa Stalina. Istnieje ponoć scenariusz filmu o Władysławie Broniewskim, ale jakoś nie słychać, by ruszały zdjęcia. Tym bardziej dziwne, że ukazały się w ostatnim czasie ciekawe książki poświęcone poecie, a nawet spektakl w gdańskim Teatrze Wybrzeże.

Klątwa Barei

Broniewski jest jednym z przykładów uwikłania inteligenta w komunizm, ale podobnych mu bohaterów można wskazać wielu. Z drugiej strony mamy doświadczenie tzw. prostego człowieka, według oficjalnej propagandy – beneficjenta nowego ustroju. Jak przodująca klasa zderzała się z realiami czasu, widzieliśmy w „Człowieku z marmuru” Andrzeja Wajdy oraz w „Matce Królów” Janusza Zaorskiego. Czyż nie jest paradoksem, że filmy te powstały w PRL?

Kino, chce czy nie, ponosi odpowiedzialność za to, że PRL jest obecnie, zwłaszcza dla młodzieży, czasem nierozpoznanym. Na egzaminach zdający nie potrafią odpowiedzieć na najprostsze pytania dotyczące tamtego okresu, który znają głównie z filmów i seriali Barei. Polska Ludowa to był kraj pełen paradoksów, ale dało się w nim żyć. Może było szaro i dosyć beznadziejnie, lecz za to bardzo śmiesznie. Funkcjonariusze władzy też nie przerażali, bo byli prymitywni i komiczni.

Krzysztof Zanussi potrafił wówczas pokazać, na przykład w „Barwach ochronnych”, jak łamane są charaktery idealistów i dlaczego triumfuje cynizm, lecz filmu nie przypomina telewizja. Za to „Miś” leci na okrągło. Świetna komedia, lecz już mniej śmieszne jest to, iż na niej kończyć się może wiedza o Polsce lat 70. Nowe filmy powracające do epoki Edwarda Gierka nie powstały. Tymczasem był to czas niezmiernie ciekawy: Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej, jak głosił slogan, w którym musiała być jednak atrakcyjna wizja, skoro tylu obywateli zapisywało się do przodującej partii (aktyw młodzieżowy to osobny temat). W każdym razie wbrew temu, co się dzisiaj nieraz słyszy, nie jest prawdą, że wszyscy należeli do opozycji. Opozycjoniści byli mniejszością wśród mniejszości. O nich też nie powstały filmy. Gdyby nie Andrzej Wajda, nie mielibyśmy „Człowieka z nadziei” o Lechu Wałęsie. Znany niemiecki reżyser Volker Schlöndorff poświęcił dzieło Annie Walentynowicz, lecz chyba wszyscy byli z niego niezadowoleni, włącznie z bohaterką.

O byłych funkcjonariuszach, szybko odnajdujących się w realiach nowej Polski, też jeszcze kino nie opowiedziało. Pamiętacie zakończenie „Człowieka z żelaza”? Podjeżdża towarzysz partyjny czarną wołgą i ogłasza, że to wszystko, co się w stoczni wydarzyło, to nieprawda, to się da unieważnić (co się miało potwierdzić 13 grudnia roku następnego). Co dzisiaj się z nim dzieje, czy o swoich byłych towarzyszach mówi komuchy? A czy znajdą się scenarzyści, zdolni wyobrazić sobie filmy o czołowych przywódcach partyjnych, o Władysławie Gomułce, Edwardzie Gierku czy o Wojciechu Jaruzelskim? O zmarłym niemal rok temu generale, w którego życiorys wpisany został autentyczny dramat, bodaj trzecią już książkę wydaje córka. Z czego wynika, że są czytelnicy, a więc i widzowie by się znaleźli.

Polskie kino historyczne odżyło po latach bezczynności, czego rezultatem dwa tytuły z ubiegłego roku: „Miasto 44” Jana Komasy i „Kamienie na szaniec” Roberta Glińskiego. Obydwa tytuły cieszyły się wielkim powodzeniem. Już szykują się kolejne produkcje. Co jednak zostanie pokazane?

Dywizjon 303 nadlatuje

Jak słychać, dwóch reżyserów jednocześnie wpadło na pomysł, by nakręcić film o naszych dzielnych lotnikach z Dywizjonu 303, upamiętnionych w popularnej niegdyś książce Arkadego Fiedlera. Lepiej późno niż wcale; przypomnijmy, że Czesi uczcili swych bohaterów w szeregach RAF już kilkanaście lat temu. „Ciemnoniebieski świat” Jana Svěráka zyskał sporą popularność nie tylko w swoim kraju, był pokazywany także w Polsce, i już wówczas pojawiły się pytania, dlaczego oni potrafią, a my nawet nie próbujemy. Teraz o walczących o niebo nad Wielką Brytanią chcą opowiedzieć reżyserzy, którzy w ostatnim czasie nakręcili filmy trafiające do masowej publiczności: Łukasz Palkowski („Bogowie”) oraz Władysław Pasikowski („Jack Strong”). Zapewne obaj liczą, że ponownie mogliby trafić na czołowe miejsca box-office’ów. Trudno przewidzieć, który wystartuje wcześniej, ale przegrany nie powinien się martwić, tematów związanych z udziałem rodaków w znaczących bitwach drugiej wojny światowej nie zabraknie.

Nie ma do dziś filmu o Monte Cassino, choć wielokrotnie zapowiadano, że powstają scenariusze przypominające bitwę, w której „Polak z honorem brał ślub”. Brak takiego dzieła to bez wątpienia jedno z największych zaniechań naszej kinematografii, tym bardziej że wcale niekoniecznie musiałaby to być wielka wojenna superprodukcja w stylu Stevena Spielberga. Kiedy już pokazany zostanie trud wojenny polskiego żołnierza na zachodnich frontach, można też sobie wyobrazić film o bitwie pod Lenino – tak bardzo czczonej i zakłamywanej w PRL. Przypomnijmy, że Polacy testowani przez radzieckich głównodowodzących ponieśli w tej drugorzędnej potyczce ogromne straty. O Lenino opowiadał Jerzy Hoffman w filmie „Do krwi ostatniej”, który był ocenzurowany, a „Zasieki” Pawła Komorowskiego na 10 lat trafiły na półkę. Teraz jest okazja, by przypomnieć dramat żołnierzy śpiewających nad Oką „wczoraj łach, mundur dziś” (ten łach to uniform syberyjskiego zesłańca, spośród których wojsko się rekrutowało, o czym się zapomina).

Nieustająca debata o „Idzie” Pawła Pawlikowskiego dowodzi, jak bolesne może być przypomnienie wstydliwych kart historii. Jarosław Kaczyński, gratulując Oscara Pawlikowskiemu, zaznaczył od razu, że wolałby, aby nagradzane były inne polskie filmy, np. o rotmistrzu Pileckim czy rodzinie Ulmów. Bohaterskiej rodzinie, która za pomoc udzielaną Żydom została przez Niemców rozstrzelana (w tym sześcioro dzieci), bez wątpienia film należałoby poświęcić. Co jednak nie znaczy, że powinniśmy zapomnieć o mniej chwalebnych zachowaniach rodaków w czasach okupacji.

Zapewne czeka nas teraz fala filmów o żołnierzach wyklętych, którzy w nowej narracji historycznej zaczynają wypierać Armię Krajową i powstańców warszawskich. Tak czy inaczej dziwić może, iż nie ma jeszcze filmu o rotmistrzu Pileckim, który z własnej woli trafił do Oświęcimia, skąd zdołał uciec. Już ta historia – nie wspominając tragicznych losów bohatera w stalinowskiej Polsce – wystarczyłaby na scenariusz w stylu amerykańskiego kina akcji z wielką historią w tle. Zresztą Amerykanie podobno taki film zamierzają zrobić, o czym poinformowała w telewizji szefowa PISF Agnieszka Odorowicz. Nie będzie to pierwszy „ukradziony” nam bohater. To za oceanem powstał wcześniej telewizyjny film o Irenie Sendlerowej, o której istnieniu niektórzy polscy twórcy najprawdopodobniej nie słyszeli.

Już nie Baryka, teraz Wokulski

Po 1989 r. można było odnieść wrażenie, iż rodacy oczekują od pisarzy nowego „Przedwiośnia”, takie przynajmniej były podejrzenia krytyków. Było to myślenie per analogiam: kolejny raz odzyskaliśmy wolność i kolejny raz po początkowej euforii nastąpił czas rozczarowań, więc powinien się objawić nowy Żeromski. Skończyło się na tym, że Filip Bajon w 2000 r. przygotował bardzo przyzwoitą ekranizację lektury szkolnej, którą trudno jednak było odnieść do czasów współczesnych. Tym bardziej że Cezary Baryka w finale ginął, co ostatecznie przesądzało sprawę.

Kino po 1989 r. długo nie potrafiło wykreować współczesnego bohatera. Jedynym wyjątkiem jest Adaś Miauczyński Marka Koterskiego, dla ścisłości debiutujący w połowie lat 80. („Dom wariatów”). Największy rozgłos zyskał jednak Adaś z „Dnia świra” z początku naszego wieku, w którym rozpoznali się wszyscy przegrani rodacy, niepotrafiący się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Scena, w której Miauczyński jako nauczyciel liczy marne grosze comiesięcznej pensji, śmieszyła i wzruszała zarazem. Wszyscy zdegradowani inteligenci łączyli się z nim w smutku i zadumie nad swym losem.

Bohatera na miarę czasów usiłował stworzyć Jerzy Stuhr w „Obywatelu”, przeciągając swego Jana Bratka, typa średnio sympatycznego, przez minione półwiecze. To klon niezapomnianego Jana Piszczyka, patrona polskich konformistów z „Zezowatego szczęścia” Andrzeja Munka. Reakcje na film Stuhra wskazywałyby, że nie ma dzisiaj zapotrzebowania na takiego bohatera. Może po prostu starsze pokolenia nie mają ochoty przypominać sobie, jak zachowywały się w czasach realnego socjalizmu i jak łatwo ulegały mirażom kolejnych przełomów politycznych.

Ogromny sukces „Bogów” Łukasza Palkowskiego dowodzi, że publiczność nie chce więcej oglądać nieudaczników i szlachetnych przegranych. Powodzenie filmu to zarazem pośmiertny triumf prof. Zbigniewa Religi, który wbrew wszelkim trudnościom „robił swoje”, jak w piosence Młynarskiego, i odniósł sukces.

Niemniej „Bogowie” są już filmem w pewnym sensie historycznym, nadeszła zatem pora, byśmy zobaczyli na ekranie bohaterów drugiej dekady XXI w. Odwołując się raz jeszcze do postaci literackich – już na pewno nie Baryka. Teraz Wokulski. Niekoniecznie handlujący z Rosjanami – chociaż właściwie dlaczego nie? – i niekoniecznie posiadający sklep na Krakowskim Przedmieściu. Współczesny Wokulski ma wiele twarzy, wcale nie musi znajdować się na liście 100 najbogatszych Polaków. Po prostu, słuchając apeli polityków z pierwszych lat nowej Polski, wziął sprawy w swoje ręce. Powodzi mu się raz lepiej, raz gorzej, w każdym razie nie wyciąga ręki do państwa, pragnie jedynie, aby mu nie przeszkadzano.

Czy powstanie kiedykolwiek scenariusz o lokatorach warszawskiego Lemingradu, mieszkańcach miasteczka Wilanów, w którym mieszkają młodzi inteligenci także spoza stolicy, pracujący od rana do nocy, by spłacić kredyty, i nie zawsze mający czas, by w weekend odwiedzić rodziców (skąd ponoć wracają z prowiantem w słoikach, stąd ich dość lekceważąca nazwa). Może to oni są prawdziwymi bohaterami polskiej transformacji ustrojowej, która na ekranie jeszcze nie została uwieczniona.

Brzydkie słowo na literę „k” pojawiło się raz – w tytule filmu Feliksa Falka „Kapitał, czyli jak zrobić pieniądze w Polsce”. Zarobić chciał socjolog, próbujący operować dolarami uciułanymi podczas stypendium w USA. Na jego szczęście, w porę wrócił na drogę kariery naukowej. Może to relikt postszlacheckiego myślenia, że zarabianie pieniędzy nie przystoi ludziom szlachetnym. Nie przypadkiem jedyni kapitaliści pokazani na ekranie to ludzie przegrani, pokonani przez tzw. układ (czego najlepszym przykładem „Układ zamknięty” Ryszarda Bugajskiego).

Niezwykle rzadko możemy podglądać na dużym ekranie życie codzienne Polaków w III RP. Mamy za to panoramiczny obraz niby-Polski, w której dzieją się popularne komedie romantyczne, nie mówiąc o serialach przekonujących, iż prawdziwe szczęście można znaleźć, tylko uciekając z miasta nad rozlewisko czy inną wodę.

Widzom ceniącym obrazy o społecznym zabarwieniu muszą wystarczyć kolejne produkcje Brytyjczyka Kena Loacha czy Belgów, braci Dardenne’ów (polecam znajdujące się jeszcze na ekranach „Dwa dni, jedna noc”). Czasem, siedząc w kinie, można odnieść wrażenie, że to inni robią nasze filmy.

Polityka 14.2015 (3003) z dnia 30.03.2015; Kultura; s. 104
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną