Spóźnieni przodem
Współczesne muzea, czyli ofiary nieoczekiwanej popularności
Gdy 29 lat temu, podczas urlopowej podróży (szczyt sezonu), postanowiłem odwiedzić we Florencji Galerię Uffizi, po prostu poszedłem do kasy i bez kolejki kupiłem bilet. Gdy dwa lata temu zdecydowałem się wizytę powtórzyć, musiałem zarezerwować bilety z dwumiesięcznym wyprzedzeniem i precyzyjnym wyborem godziny zwiedzania. To już norma, bo muzea na całym świecie przeżywają w XXI w. niesamowity przypływ popularności. Stare się modernizują i rozbudowują, powstają nowe. A internet, który miał być gwoździem do trumny placówek wystawienniczych („po co chodzić, skoro można obejrzeć to samo w domu”), okazał się ich kołem napędowym. W nowojorskim MoMA dwukrotny wzrost frekwencji nastąpił nie po rozbudowie placówki, ale po... uruchomieniu pełnej wirtualnej wersji zbiorów.
Dowodów nie trzeba zresztą szukać daleko. W Polsce frekwencja w muzeach wzrosła w ciągu ostatniej dekady o 200 proc. (do 30 mln). Dla porównania, w tym samym czasie liczba widzów w kinach (co tak hucznie odtrąbiono) wzrosła o 75 proc. Rośnie też liczba muzeów. W Polsce działa ich ok. 750, a licząc wraz z autonomicznymi oddziałami – ponad 1300. Już blisko 300 spośród nich to placówki prywatne. 1200 delegatów będzie więc miało o czym dyskutować.
Batalia o zwiedzających
Jedno z głównych pytań brzmi: co z tą popularnością począć? Jeśli nieco uprościmy sytuację, zauważymy, że w środowisku rodzimych muzealników walczą ze sobą dwa nurty. Jedni uważają, że nie należy nic zmieniać. Dla nich muzeum to świątynia sztuki (nauki, historii, natury), a ich zadaniem jest przede wszystkim chronić eksponaty; gromadzić je, konserwować, opisywać, katalogować. Zwiedzający jest kimś, kogo należy wprawdzie tolerować, ale też trzeba mu dać do zrozumienia, że jest gościem, dopuszczonym na chwilkę do lepszego świata.