W 1962 r. miałem 17 lat i po maturze chciałem iść do Gdańska na budowę okrętów, ale przed podjęciem decyzji wysłuchałem pogadanki Jana Koprowskiego o niemieckim pisarzu, który właśnie wydał opowiadanie „Kot i mysz”. Mówił o tym, jak latem 1940 r. w Gdańsku chłopcy z Hitlerjugend przepytywali się z niedawnej bitwy morskiej pod Narvikiem i z wraku polskiego minowca na wyścigi strzelali spermą do mew. Bohaterem innej jego powieści był chłopiec, który w wieku trzech lat nie chciał już dalej rosnąć, przenikliwym głosem rozbijał szyby i grając na blaszanym bębenku potrafił rozpędzić nazistowski zlot. Pisarz nazywał się Günter Grass, a fragmenty „Blaszanego bębenka” ukazały się w POLITYCE i w „Życiu Literackim”.
Odnalazłem oba przekłady i doznałem olśnienia. Kiedyś we wrocławskim mieszkaniu odrywaliśmy tapety, ciekawi ich gazetowego podkładu. Szwabacha „Breslauer Neuste Nachrichten” pobudzała fantazję, jacy mogli być ci, którzy tu mieszkali przed nami. Teraz ta powieść ich przybliżała. A zarazem w całości po polsku była niedostępna, bo jakoby szydziła z obrońców Poczty Gdańskiej i obrażała żołnierzy radzieckich. Trzeba więc ją było przesylabizować szkolną niemczyzną.
Ten język wciągał jak las z baśni Grimmów. W kąt poszła budowa okrętów. Na egzaminie wstępnym na germanistykę prof. Elida Szarota zadała mi tylko jedno pytanie: Dlaczego akurat to chcesz studiować? Bo chcę wiedzieć, co nas od nich odróżnia, a w czym jesteśmy podobni…
Podwójny głos
Grass uchronił mnie więc przed Stocznią Gdańską. I poprowadził przez studia i początki pracy dziennikarskiej.