Janusz Wróblewski: – Kim jest pana ojciec?
Juliano Riberio Salgado: – Jedni mówią, że fotoreporterem, inni nazywają go fotografem-antropologiem. Ma niezwykły życiorys. Urodził się w 1944 r. na farmie Aimorés, która wydawała się rajem. Moi dziadkowie razem z 35 rodzinami uprawiali tam ziemię. Wszystko, co wyhodowali, wykorzystywali na własny użytek. Raz do roku handlowano bydłem. Doprowadzenie tysięcy krów do rzeźni zajmowało 45 dni. Powrót do domu 20. Połowę terenów zamieszkanych przez różne gatunki zwierząt zajmowały lasy równikowe. W rzekach, w których kąpały się dzieci, pływały kajmany. Brazylia nie była wtedy jeszcze gospodarką rynkową. Mój ojciec opuścił to miejsce w wieku 15 lat, aby kontynuować edukację, specjalizując się w ekonomii.
Jeszcze wtedy nie zajmował się fotografią?
Zainteresował się nią stosunkowo późno, miał prawie 30 lat. Brazylia się zmieniała. Rozwijały się miasta, rósł przemysł. Wydawało się, że ekonomia to najlepszy wybór zapewniający stabilną przyszłość. Ojciec miał radykalnie lewicowe poglądy polityczne. Szybko zaangażował się w partyjną działalność. Został aktywistą. Chciał walczyć z wojskową dyktaturą. Mając do wyboru przystąpienie do zbrojnej partyzantki albo emigrację, wybrał wyjazd do Francji. W Paryżu zrobił doktorat z ekonomii i rozpoczął pracę w banku inwestycyjnym realizującym projekty Banku Światowego. Posyłano go do Afryki z misjami handlowymi. Wtedy zaczął robić pierwsze zdjęcia.
Dla fotografii rzucił wszystko?
Trudno powiedzieć, pod wpływem czego robienie zdjęć stało się dla niego najważniejsze. Prawdopodobnie szybko zdał sobie sprawę, że w ten sposób może w pełni wyrazić siebie. W Paryżu czuł się wyalienowany. Fotografując, wierzył, że zmieniał świat na lepsze.