Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kultura

Jestem narcyzem na wspak

Marek Bieńczyk o piłce nożnej i melancholii

Leszek Zych / Polityka
W domu u mnie mówią, że nigdy nie używam lustra. I właściwie to prawda, jestem ikonoklastą siebie samego. To pewnie nie jest też całkiem zdrowe – opowiada pisarz Marek Bieńczyk, autor książki „Jabłko Adama, stopy Dawida”.

Maciej Robert: – Panie Marku, zacznijmy – jeśli pan pozwoli – od futbolu, bo i tak byśmy od tego tematu nie uciekli. Doskonale znany pańskim czytelnikom Jan Jo Rabenda twierdzi, że w poetyce przestrzeni Bachelarda brakuje fenomenologii boiska. Z poglądami Rabendy zawsze było panu po drodze, ale mam wrażenie, że w tym wypadku Rabenda staje się czymś więcej niż pańskim alter ego.
Marek Bieńczyk: – Tak, to dość plastyczny awatar. Oczywiście nieco autoironiczny, ale jak pan mówi  żyje życiem własnym. Jego istnienie rodzi się w rodzaju pastiszu melancholicznej pseudonimizacji znanej od Burtona po Pessoę. Teraz występuje jako literacki odrzutek – nikt go nie chce, i pewnie słusznie, wydawać – który żywi utopijno-nostalgiczną wizję świata braci, świata braterstwa wyczytaną w dzieciństwie, w starej książce o futbolu, która jest zarazem książką o pięknie i moralnej czystości. I marzy – kiepski poeta, ale dobry marzyciel – o boisku jako alegorii ziemi bez wojen, bez przemocy. Jak naiwny Kandyd rozmawia o tym z ludźmi dookoła i widzi, że wobec dzisiejszego świata, który doszedł do kresu możliwości, świata „monoteizmu rynkowego”, jak mówi jeden z jego rozmówców, nostalgiczne wspomnienie może byś czymś więcej niż bierną tęsknotą. 

Literatura i futbol zawsze się łączyły. Sporo pisarzy grało w piłkę – Esterhazy, Hrabal, Camus (jakoś nie mogę sobie wyobrazić tego dandysa w stroju bramkarza). Znalazłoby się jeszcze kilku. Bieńczyk na przykład.
Pan sądzi, że Camus był dandysem? Sam tak nie myślę, on był z peryferii, z innego kontynentu, z biedy i jakoś temu pozostał wierny.

Reklama