Mógł mieć jedno z tych klasycznych rosyjskich imion: Dima, Sasza, Andriusza. Jedno z tych lekkich i zawadiackich (przez pseudożeńską końcówkę?) zdrobnień od nobliwych wschodnich: Siergiej, Dmitrij etc.
Sierioża grał na saksofonie na Nowym Świecie. W pogodę dla saksofonu idealną – pod warunkiem że gra się w ciepłym klubie, a pogoda jest za oknem. Padał śnieg z deszczem, był któryś z tych marców, które raczej z przekleństw niż przysłów. Grał dobrze, choć rękawiczki bez palców i wiatr wpychający nuty na powrót w instrument nie pomagały. Grał dobrze, a ja stałem obok zmarznięty, zasłuchany i, przyznajmy, nie najtrzeźwiejszy. W futerale na pomiętej dziesięciozłotówce leżało trochę mokrego bilonu. Trzeźwiejsi i podlejsi zaprosiliby go na herbatę, żaden wyczyn. Z herbaty przeszliśmy na coś bardziej przezroczystego, żeby złapać jasność w rozmowie. Ja po rosyjsku mówię jako tako, mógł pogadać bez szukania podobieństw w naszych rodzimych, podstępnie różnych językach. Opowiadał. O jednym ze sporych rosyjskich miast, które jednak nie są ani Moskwą, ani Petersburgiem. O orkiestrze, która przy Jelcynie upadła, bo nie takie rzeczy upadały wtedy w Federacji Rosyjskiej. I o synu, dla którego tu przyjechał. Grał w deszczu i śniegu standardy, żeby zarobić na instrument dla zaczynającego naukę w szkole muzycznej dziecka. Trochę nie dowierzałem, bo kto chciałby gotować potomkowi los podobny swojemu. A trochę wierzyłem, bo pięknie opowiadał i pięknie grał. Dopiliśmy, niby szukałem w portfelu jeszcze jakiegoś banknotu, ale poczułem nagle, że mógłbym dostać w pysk zamiast serdecznego uścisku ręki.
Albo ta cygańska orkiestra. Blachy mieli pogięte, jakby nie tylko na nich grali, ale i gotowali, spali, a niekiedy i brali nimi odwet na konkurencji.