W takim stylu! Gdy wracasz, robisz to właśnie w takim stylu! – napisał ktoś pod informacją o premierze pierwszego od 17 lat studyjnego albumu Faith No More. Lecz trudno dokładnie powiedzieć, jaki to styl. Bo amerykańscy muzycy wracają w tych samych pogrzebowych garniturach, w których rozstawali się, zmęczeni konfliktami, jeszcze w ubiegłym stuleciu, gdy wielu dzisiejszych podekscytowanych fanów grupy nie było jeszcze na świecie. Wracają z tą samą abnegacją, z którą schodzili ze sceny: „Jesteśmy starzy, jesteśmy martwi, jesteśmy pieprzonymi dinozaurami”. Więc może chodzi po prostu o styl muzyczny, jak zawsze karkołomny i nieprzewidywalny. Mówiąc o płycie „Sol Invictus”, dinozaury z Faith No More nonszalancko zapowiadały: „Będzie gotycka, z wpływami Siouxsie and the Banshees oraz Roxy Music”.
„Sol Invictus” nie tyle wieszczy, co wieńczy powrót FNM na karuzelę show-biznesu. Grupa od sześciu lat koncertuje w niemal oryginalnym składzie – z czasów jej największej świetności brakuje tylko gitarzysty Jima Martina. Część utworów, które trafiły na nowy album, znamy właśnie z koncertów, również tych w Polsce (dwa razy w Gdyni, raz w Poznaniu). One, w tym singlowe „Motherfucker” i „Superhero”, przekonały nawet największych sceptyków, że to comeback stylowy i godny wcześniejszych dokonań zespołu. Zespołu, który nigdy nie dał się zatrzasnąć w jednej szufladzie, nie gonił za modą i był jedną z pierwszych gwiazd ciężkiego rocka – krytycy w branżowych magazynach głowili się, jak nazwać jednym słowem to wszystko, z czym FNM eksperymentuje.
Wytwór generacji X
Świat się zmienił, gwiazdy muzyki rockowej lat 90. przygasły, a muzycy Faith No More, obwieszczający nowemu cyfrowemu społeczeństwu, że po raz pierwszy w historii kapeli udostępnili swój utwór w internecie („Motherfucker”) lub założyli sobie konto na Twitterze, przypominają trochę „spoko dziadka”, który wie, jak gadać z wnusiem o memach, lajkach i zdobywaniu subskrypcji na YouTube.