Od wielu lat (podejrzewam, że od momentu pojawienia się reality shows w swoich pierwotnych formułach) używa się tegoż zwrotu w dosyć konkretnym znaczeniu, mianowicie: każdy, najbardziej przezroczysty i nijaki nieszczęśnik, największa ciamajda i najgłupszy szturmok może przez pięć minut pogrzać się w blasku reflektorów, stanąć na ściance, zgarnąć parę talarów za reklamowanie kosmetyków, aut bądź lekarstw. To oczywistość, nad którą nie ma co się za bardzo rozwodzić. Na temat nowego bohatera ludowego, jakim jest celebryta znikąd, powstały już opasłe medioznawcze tomy. Zjawisko tymczasem jest tak naturalne jak smarowanie chleba tłuszczem; w końcu ludzie muszą kogoś kochać, zwłaszcza jeśli za owym kochanym podąża tak chętnie eksploatowana przez programy typu „Idol” narracja o triumfie brzydkiego kaczątka, które wygrywa głosowanie esemesowe i staje na podium na przekór chorobom, chamskim jurorom i kolegom, co zostali w małej miejscowości i się naśmiewają.
Mam nieodparte wrażenie, że niestety, ale powiedzonko o pięciu/piętnastu minutach nie dotyczy tylko ośmioletniej Ali z Grójca, która tak pięknie potrafi zaśpiewać „Lulajże Jezuniu”, czy Edka z Augustowa, który po 40 latach chlania wytrzeźwiał, zaśpiewał „Wehikuł czasu” i doprowadził całą Polskę do spazmów szlochu. Owo powiedzenie dotyczy też twórców uznanych, z parnasu, z dorobkiem, działających nierzadko na skalę międzynarodową, laureatów nagród, orderów i lampasów. Niestety, ale swoje pięć minut mają również najwięksi. Oczywiście w ich przypadku, tych wszystkich wspaniałych muzyków, reżyserów, pisarzy, aktorów, należy rozumieć je nieco inaczej.
Każdy artysta ma przypisany sobie najlepszy czas. Oczywiście żaden artysta nigdy się do tego nie przyzna. Nawet ci 80-letni, zmarszczeni i dementywni, będą kreślić plany na przyszłość i mówić, że najlepsze jeszcze przed nimi.