Nikt nas nie lubi?
Szwecja wygrała konkurs Eurowizji. Kuszyńska nie podbiła serc publiczności
Wiedeń jako miasto-gospodarz konkursu piosenki Eurowizji zaprezentował się dobrze. Dumnie eksponował kontrowersyjną Conchitę Wurst w dniu zwycięstwa irlandzkiego referendum na temat małżeństw homoseksualnych, choć wielkie polityczne gesty nie przesłoniły telewizyjnego show. Była więc imponująca scenografia z całym katalogiem pomysłów, które sprawiły, że udało się uniknąć banału wielkich telebimów. Od lamp na ruchomych wysięgnikach tworzących trójwymiarową oprawę sceny, po płonący fortepian reprezentantów gospodarzy.
Emocji, w pierwszej kolejności tych mocno przesadzonych, nie brakowało. Reprezentantka Estonii płakała. Rosjanka wpadła w spazmy płaczu. Gorąco komentowano przystojną męską reprezentację Włochów. A Litwini zafundowali Eurowizji pierwszy heteroseksualny pocałunek na scenie – po prawie godzinie. Homoseksualny był wcześniej, bo trzeba zauważyć, że Eurowizja po Conchicie Wurst to taka halowa parada równości.
Pod względem repertuarowym konkurs ewidentnie normalnieje i lepiej dziś oddaje to, co się dzieje na listach przebojów. Było mniej niż ostatnio kosmitów, choć Szweda Månsa Zelmerlöwa realizatorzy wysłali w krótkiej filmowej zapowiedzi na Marsa. Brakowało egzotyki, do której sami się parokrotnie zaliczyliśmy (choćby zeszłorocznym występem Donatana i Cleo, może jeszcze podbojami Ich Troje). Prosty kicz i wygłupy zastępują od paru lat bardzo sprawne próby podszywania się pod różne gwiazdy – trochę jak w piosenkach z reklam naśladujących te oryginalne. W tym roku mieliśmy zatem i nową Celine Dion z Grecji, i nową Shakirę z Hiszpanii, i nowy Coldplay z Austrii, a wreszcie nowego Bruno Marsa z Australii. Był nowy Ed Sheeran, nowy David Guetta, próbował się nawet ujawnić cypryjski odpowiednik Mr.