To, co zrobiono z „Lalką” w warszawskim Teatrze Powszechnym, to niestety katastrofa. Mniejsza o mikroporty, wulgaryzmy, obsceniczność i uwspółcześnianie Prusa na siłę. Ostatecznie zamiast wojny rosyjsko-tureckiej może być Afganistan czy Irak, w teatrze współczesnym nie takie rzeczy się widziało. Największą szkodą, jaką wyrządza ta premiera, jest zamordowanie Wokulskiego. Wszystko można by realizatorom wybaczyć, ale nie to. I nie można mieć nawet pretensji do bardzo dobrego aktora Marcina Czarnika, który daje z siebie wszystko, jak mówią sprawozdawcy sportowi, lecz gra postać bez właściwości. Manekina. Obawiać się należy, iż młodzież szkolna, która przyjdzie do teatru zwabiona tytułem, wyjdzie zdezorientowana i już nigdy w życiu nie uwierzy, że ów Wokulski to najciekawsza postać, jaką stworzyła polska literatura.
Nie da się pisać o Prusie, nie wspominając o Sienkiewiczu. Żeby nie brnąć w szczegółowe porównania, przypomnijmy tylko, co sądził o autorze „Trylogii” Witold Gombrowicz. Genialny analityk polskiej duszy uważał mianowicie, iż ów pierwszorzędny pisarz drugorzędny zajmował się „wytwarzaniem urody”, który to obowiązek polska literatura spełniać miała od dawna. Idealnym bohaterem był cnotliwy syn Polski. Piękno i cnota w jednym stopie. Sienkiewicz poszedł jeszcze dalej. „Cnotę opieprzył grzechem, grzech ocukrzył cnotą – pisał Gombrowicz. – Zdołał przyrządzić słodkawy likier niezbyt silny a przecież podniecający z gatunku, który najbardziej smakuje kobietom”. To Kmicic stał się ulubionym bohaterem rodaków oraz Winicjusz z „Quo vadis”. Nagrzeszyli trochę w młodości, ale odkupili winy, a dusza w nich pozostała szlachetna, nieskalana.
Otóż Stanisław Wokulski nie pochodzi z tego zbioru.