Tekst został opublikowany w „Polityce” w lipcu 2015 roku.
„Mówiłam, że są ze mną kłopoty” – śpiewała w jednym z przebojów Amy. „Mówiłem, że powinni się wstydzić” – strofował jej ojciec autorów filmu, który te kłopoty pokazał. A pokazują je w całej potworności.
Przygnębiająca jest szczególnie półgodzinna sekwencja zdjęć Amy Winehouse uciekającej przed paparazzi, zaszczutej jak zwierzę, wybiegającej na narkotykowe eskapady po Londynie w dziurawych baletkach, przeraźliwie zaniedbanej i chudnącej w oczach. Daje do myślenia scena, w której bohaterka przebywa w klinice odwykowej wspólnie ze swoim ukochanym, a ten zmusza ją, by tekst swojej najpopularniejszej piosenki „Rehab” („Chcieli zabrać mnie na odwyk/Powiedziałam: nie, nie, nie!”) odśpiewała w wersji odpowiednio do sytuacji skorygowanej, z „tak, tak, tak” na końcu.
Winehouse jako upadłą gwiazdę, która na koncercie w Belgradzie nie potrafi śpiewać ani nawet utrzymać się na nogach, oglądamy z punktu bezlitośnie kręcącej ten upadek setkami smartfonów widowni. Jak w programie „Mamy cię!” – kamera mogła być wszędzie, zawsze.
Zmarła cztery lata temu Amy Winehouse (zapiła się na śmierć w wieku 27 lat) doczekała się filmu, który może nie wprowadza zupełnie nowych wątków, ale dzięki olbrzymiemu archiwum materiałów wideo w bardzo emocjonalny sposób ogrywa dotychczasowe. Sygnalizuje nową erę w opowiadaniu żywotów przedwcześnie odchodzących gwiazd – czasy, w których reżyser musi być przede wszystkim doskonałym montażystą materiałów, które dostanie od rodziny, przyjaciół, wydawców, dziennikarzy, a nawet samych fanów.
Film „Amy” to antyporadnik życiowy, po którym trudno się zdziwić gorzkim finałem.