Joanna Brych: – Polski Balet Narodowy zadebiutował niedawno w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Czy to znaczy, że pański zespół osiągnął już poziom eksportowy?
Krzysztof Pastor: – Tak sądzę. Zostaliśmy bardzo dobrze przyjęci przez amerykańską publiczność.
W programie tournée znalazły się oryginalne choreografie, zebraliście dobre recenzje. Ale dlaczego nie zawieźliście czegoś większego i bardziej „naszego”? Czy na przykład spektakl „I przejdą deszcze...” w pana choreografii i do muzyki Henryka Mikołaja Góreckiego nie byłby lepszą wizytówką?
Myślę, że akurat ten balet moglibyśmy, a nawet powinniśmy tam zawieźć. Trzeba było jednak zrobić pierwszy krok. Wystawienie „I przejdą deszcze...” byłoby bardzo kosztowne. Muzyki Góreckiego nie można puścić z nagrania, trzeba by było więc zabrać i chór, i orkiestrę, potrzebna byłaby także odpowiednia, dużo większa scena i znacznie liczniejsza grupa tancerzy.
Kiedy w 2009 r. złożono panu propozycję pokierowania zespołem baletowym Teatru Wielkiego, jednym z warunków, jakie pan postawił, było przyznanie baletowi autonomii w strukturach teatru, a tym samym uznanie odrębności sztuki tańca. Wydaje się jednak, że w Polsce nadal pokutuje przekonanie, że balet jest sztuką niepoważną, niesamodzielną. Coś się zmienia na lepsze?
Na pewno się zmienia i jest to odczuwalne, zarówno jeśli chodzi o swobodę wyborów artystycznych, jak i odwiedzającą teatr publiczność. Chociaż, i tak jest na całym świecie, pozycje, które są – nazwijmy to – bardziej wymagające, cieszą się mniejszym zainteresowaniem. Na te rzeczy „łatwiejsze”, z bajkową fabułą, przychodzi więcej widzów, bilety sprzedają się szybciej.
W jednym z wywiadów powiedział pan: „Chciałbym, żeby przychodziła do nas wyrafinowana publiczność teatralna, która ogląda spektakle Lupy, Warlikowskiego, Jarzyny”. Przychodzi?
Mam taką nadzieję. Z Polskim Baletem Narodowym jest trochę tak jak z Muzeum Narodowym. Mamy różne sale: zarówno ze sztuką tradycyjną, bardziej rozpoznawalną, jak i te ze sztuką nowoczesną, tzw. trudniejszą, spotykającą się niekiedy z dezaprobatą, z niezrozumieniem. Moim zadaniem jest utrzymywanie właściwej równowagi. Dlatego wystawiamy balety takie jak „Śpiąca królewna”, a równocześnie rozbudowujemy repertuar współczesny. Ale weźmy na przykład taki spektakl jak „Casanova w Warszawie”. Z założenia jest dla szerokiej publiczności, a przecież możemy go odbierać na wielu poziomach: czysto estetycznym, ale i historycznym czy psychologicznym...
Na plakacie promującym PBN mówi pan: „Balet jest sztuką totalną. Można nim opowiedzieć wszystko”. Czy rzeczywiście pan tak uważa?
Ja mówię, że tak. Ale wielu się ze mną nie zgadza.
To prawda, chociażby Jiří Kylián, wieloletni dyrektor Nederlands Dans Theater, który nie wierzy, że polityka może przemawiać poprzez taniec.
Ale ja twierdzę inaczej... Czy „Zielony Stół” Kurta Joossa [dramat taneczny, będący hołdem dla ofiar pierwszej wojny światowej – red.] nie jest polityką opowiadaną tańcem?
No jest...
Właśnie! I dla mnie jest przekonujący, bardzo przekonujący. Pamiętam moment, kiedy widziałem ten balet po raz pierwszy, zrobił na mnie wstrząsające wrażenie. Ale są też choreografowie, którzy się od tego odżegnują, a jednak robią coś, co ma oczywisty wydźwięk polityczny. Bo taka jest przecież chociażby słynna „Msza polowa” w choreografii tegoż Kyliána, którą również mamy w swoim repertuarze.
Sławomir Pietras, były dyrektor Teatru Wielkiego – Opery Narodowej, wytknął panu niedawno bezpodstawne – jego zdaniem – umiędzynarodowienie zespołu PBN, lekceważenie bogatej tradycji polskiej sztuki tańca i zbyt częste uleganie trendom zagranicznym, a za takie – na upartego – moglibyśmy uznać chociażby pana spektakle wystawione w nowojorskim The Joyce Theater („Moving Rooms” oraz „Adagio&Scherzo”).
Balety wystawione w Ameryce, o których pani wspomniała, są moimi baletami, a ja wywodzę się również z polskiej tradycji. Ze Sławomirem Pietrasem rozmawiamy zaś o tańcu już 40 lat. Każda wymiana poglądów na temat sztuki baletowej jest potrzebna, a ta rzeczywiście była emocjonalna i pasjonująca.
Umiędzynarodowienie zespołu jest nieuniknione i korzystne. W Nowym Jorku nikt nam nie wytykał liczby obcokrajowców. Występowaliśmy jako Polski Balet Narodowy. W zespole mamy nie więcej niż 40 proc. zagranicznych tancerzy, co nie jest znowu taką oszałamiającą proporcją. W Ameryce i na zachodzie Europy w ogóle taki problem nie istnieje. Umiędzynarodowienie jest zaletą, wzbogaca artystów, stają się bardziej otwarci, bardziej tolerancyjni. Chodzi też o konkurencję. O to, żeby zawsze tańczyli najlepsi. Tego oczekują od nas widzowie. Polski nie stać na utrzymywanie słabego zespołu baletowego.
Wiem też, że nasi obcokrajowcy są przez widzów doceniani. A ja będę zawsze powtarzał, że byłbym najbardziej szczęśliwym człowiekiem, gdyby polskie szkoły baletowe dostarczały nam wystarczającą grupę bardzo dobrych absolwentów. W tym roku, przy 600 zgłoszeniach z całego świata, mieliśmy tylko kilka zgłoszeń z Polski.
Niedawno wystąpiliście w ogrodach Pałacu Prezydenckiego. Jak często politycy oglądają spektakle baletowe? Wiele lat spędził pan w Holandii. Czy dostrzega pan różnicę w podejściu?
Pamiętam, jak mnie kiedyś zaskoczyło przemówienie ministra kultury w Holandii, który niemal połowę swojej wypowiedzi poświęcił tańcowi. U nas to się nie zdarza. A nasi politycy... Przychodzą czasami do teatru, niezbyt często, są to z reguły te same osoby... Oddzielną rzeczą są premiery, na których wypada się pokazać i przychodzi bardzo wiele znanych osób, ale to chyba dobrze!
O polityków pytam nieprzypadkowo... 1 stycznia 2009 r. tancerze zawodowi utracili uprawnienia do wcześniejszych emerytur. Nowe zasady wprowadzono podobno nagle i bez konsultacji. Jak doszło do tak absurdalnej sytuacji?
Ja objąłem dyrekcję w marcu 2009 r. i oczywiście na mnie spadły wszystkie konsekwencje tej decyzji. Żałuję, że nie ma już wcześniejszych emerytur dla naszej grupy zawodowej i nie ukrywam, że prowadzenie tak dużego zespołu byłoby wtedy łatwiejsze. Tancerze nie są w stanie wykonywać swojego zawodu do czasu osiągnięcia powszechnego wieku emerytalnego. Oni nie są w stanie pracować tak długo, gdyż fizycznie jest to niemożliwe. Zmienia się fizjologia i psychofizyczne możliwości. Ciało nie jest już zdolne do wykonywania tych wszystkich zadań, których wymaga repertuar baletowy. Wiem to po sobie, przestałem tańczyć w wieku 37 lat.
To co się dzieje z nimi? Lądują na bruku?
Jesteśmy na etapie negocjacji ze związkami zawodowymi, aby artystom naszego zespołu umożliwić łagodne odejście z zawodu, przy jednoczesnej pomocy w znalezieniu innych perspektyw.
Jakich?
Żeby być wartościowym i szczęśliwym człowiekiem, niekoniecznie trzeba kończyć wyższe studia – mówię to, choć wiem i cieszę się z tego, że większość naszych tancerzy studiuje. Pamiętam na przykład mojego kolegę z Amsterdamu, świetnego tancerza, był pierwszym solistą, który jednak przestał tańczyć i zaczął robić meble. To była jego wielka pasja. I on w ciągu dwóch lat po zakończeniu kariery scenicznej wykształcił się na stolarza. Dziś produkuje meble i bardzo dobrze mu idzie. Zresztą takich pozytywnych przykładów jest dużo więcej, również u nas. Konieczne jest przełamanie pewnej bariery psychologicznej.
W Holandii też trzeba się przekwalifikować?
Tak, w Holenderskim Balecie Narodowym obowiązuje wewnętrzna reguła, że w wieku 38 lat tancerz kończy karierę. Według danych sprzed kilku lat średnia wieku tancerzy odchodzących z zawodu w Holandii to 33 lata. Ale powstał tam dedykowany im program przygotowujący do wykonywania nowego zawodu. Zależy mi na wprowadzeniu podobnych rozwiązań w Polsce i nad tym teraz również pracuję. Także z tancerzami.
To znaczy?
W Polsce cały czas zmagamy się z problemem: jeden zawód, jedno miejsce pracy na całe życie. Tak już nie jest i nie będzie. Ludzie powinni być elastyczni. Tancerze, rozpoczynając pracę w teatrze, a nawet już wcześniej, zdając egzamin do szkoły baletowej, powinni mieć świadomość, że jest to zawód krótkotrwały. Dlatego proponuję, aby po zejściu ze sceny mogli skorzystać z dwuletniej „poduszki”. Nadal pobieraliby wynagrodzenie i jednocześnie otrzymywali – ze specjalnego funduszu – środki na kursy przekwalifikowujące.
A jak się panu układa współpraca z dyrektorem opery?
Bardzo cenię Mariusza Trelińskiego, z uwagą śledzę wszystkie jego poczynania. Myślę, że nie ma pomiędzy nami niezdrowej rywalizacji. Obaj pracujemy w teatrze, w którego strukturach znajdują się teraz dwie równorzędne sztuki: opera i balet. Zdarza się, że tancerze PBN występują w przedstawieniach operowych. Ostatnio pojawili się w „Wilhelmie Tellu”, wcześniej choćby w „Halce”. Myślę, że moglibyśmy współpracować częściej, ale chciałbym, aby ta współpraca miała głęboki artystyczny sens. Może kiedyś pojawi się projekt współpracy opery z baletem, ale na zasadzie równorzędności, syntezy obu sztuk. To mi się marzy i mogłoby być bardzo interesującym wyzwaniem...
A współpraca z lokalnymi operami i teatrami muzycznymi? W ostatnich latach dzięki unijnym pieniądzom powstało kilkanaście oper i sal koncertowych. Są obawy, że trudno im się będzie utrzymać, zagwarantować odpowiedni repertuar. Czy jesteście gotowi występować w całym kraju?
Mój szef Waldemar Dąbrowski przypomniał kiedyś, że po wojnie zbierano cegiełki na odbudowę Warszawy, a teraz – ponieważ tu w Warszawie stworzono nam doskonałe warunki pracy – naszym obowiązkiem jest wyjeżdżać z repertuarem i docierać z naszą sztuką do jak najszerszej publiczności. Jesteśmy na to otwarci...
Czy te plany uda się zrealizować? Kto będzie pokrywać koszty? PBN czy strona zapraszająca?
Uważam, że powinny to robić dwie strony. Podkreślam: jest to nasz obowiązek, czasami może być uciążliwy, gdyż nie zawsze będzie to łatwo zorganizować logistycznie, choćby czasowo. Mamy jednak na przyszły sezon dotację celową z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego z okazji 250-lecia teatru publicznego w Polsce i od 12 września odwiedzimy kilka miast. Nie wszystkie sceny są odpowiednie dla naszych występów, ale wiele na pewno tak. Jesteśmy już po wiążących rozmowach. Zależy nam najbardziej na tych ośrodkach, w których nie ma baletu. Jednak nie wszystkie przedstawienia, z uwagi na rozmiar produkcji, będziemy mogli wystawiać.
Co będziecie wystawiać w przyszłym sezonie?
Będzie w dużej mierze poświęcony Szekspirowi. Od kilku lat gromadzimy balety oparte na jego sztukach. Naszą kolekcję uzupełnimy też o nowe. W listopadzie planujemy premierę „Poskromienia złośnicy” w choreografii Johna Cranko, zaś w kwietniu 2016 r. „Burzę” w mojej choreografii, w koprodukcji z Holenderskim Baletem Narodowym. Pojawi się też oczywiście klasyka baletowa: „Don Kichot”, „Bajadera”, „Dziadek do orzechów”, a także „Sen nocy letniej” Johna Neumeiera czy moje balety „Casanova w Warszawie” i „Romeo i Julia”. Planujemy też VII edycję festiwalu Dni Sztuki Tańca. Na małej scenie nie przewidujemy żadnych premier. Ale będzie kolejny warsztat choreograficzny „Kreacje”, który stanowi bardzo ważną część naszego repertuaru, a także „Pupa”, „Hamlet” i „Obsesje”. A więc dużo.
Czy są w Polsce zdolni choreografowie, którzy będą umieli tworzyć oryginalne polskie spektakle?
Mamy w naszym zespole kilka osób, które są utalentowane i już zaistniały choreograficznie: Robert Bondara, Jacek Tyski czy Anna Hop, która zrobiła przecież ostatnio „Pupę” na motywach Gombrowicza. To jest bardzo polski akcent.
Publiczności baletowej będzie przybywać?
Stale przybywa. A poza tym przed każdym spektaklem organizujemy wprowadzenia dla publiczności. Zdarzało się, że przychodziło na nie kilka osób. Ale powiedziałem moim współpracownikom, żeby się nie poddawać, że trzeba to robić. Przy okazji „Casanovy w Warszawie” było już sto osób.
rozmawiała Joanna Brych
***
Krzysztof Pastor – dyrektor Polskiego Baletu Narodowego, największego w Polsce zespołu baletowego. Choreograf-rezydent Holenderskiego Baletu Narodowego i dyrektor artystyczny Litewskiego Baletu Narodowego w Wilnie. Absolwent gdańskiej szkoły baletowej. Był solistą Polskiego Teatru Tańca, łódzkiego Teatru Wielkiego i Baletu Opery w Lyonie. W latach 1985–95 występował w Holenderskim Balecie Narodowym. Jest twórcą ponad 50 spektakli baletowych wystawianych w kilkunastu krajach.