Jakub Knera: – Kiedy w twoim życiu pojawiła się muzyka?
Raphael Rogiński: – Pewnie w momencie przecinania pępowiny. Ale w wieku 15 lat miałem widzenie – musiałem się określić i zdecydować, czego chcę, jednocześnie pamiętając, że zawsze będę dryfował. Bluesmani nazywają to zjawisko „crossroads”[ang. rozstaje dróg]. Usłyszałem wtedy, że moja praca to praca medium. Muzyka to dziedzina szamańska, a ty służysz ludziom, będąc równocześnie niepodległym.
Żeby tak służyć, ćwiczyłeś podobno przez wiele lat po 9 godzin dziennie.
Miałem 3 struny, grałem na polskiej gitarze Tosca. Krew leciała mi z palców. Zacząłem nawalać w szkole. Miałem być rzeźbiarzem, ale wszystko przyćmiło moje maniakalne granie na gitarze. Właściwie szarpałem ją jak dzikie mięso, bez wstydu i łapczywie.
Muzyka robi z ciebie szamana?
Na pewno tak jest. Widzenie, o którym wspomniałem, było jak walkabout, czyli aborygeński rytuał, w którym młody chłopiec zostaje wyrzucony z wioski i musi sobie radzić sam. Nie zdawałem sobie do końca sprawy, co robię, ale wiedziałem, co muszę robić. Pochodzę z rodziny, w której każdy miał jakąś misję.
Jakie to były misje? Twojego ojca wyrzucili w 1968 r. z łódzkich redakcji gazet, w których pracował, i razem z twoją matką pojechali do Frankfurtu nad Menem.
Mój ojciec urodził się przed wojną, przeżył wszystkie holocaustowe doświadczenia – jego misją i determinacją było, aby przeżyć, ocalić siebie. Był w nim ogromny głód życia. Natomiast kobiety w mojej rodzinie były osobami świętymi. Ich misją było bycie blisko ludzi. Zawsze pomagały ludziom, a w wolnej Polsce zajęły się uchodźcami i ludźmi, którzy się nie odnaleźli w nowej rzeczywistości.