Janusz Wróblewski: – Fabułę „11 minut” długo utrzymywał pan w tajemnicy. Niewiele osób widziało film. Podobno jest to wizja końca świata?
Jerzy Skolimowski: – Film jest pozagatunkowy. Składa się jakby ze strzępków sytuacji między godziną 17.00 a 17.11 letniego popołudnia w Warszawie. Nie mogę zdradzić, na czym polega dramat. Taką przyjąłem strategię. Wśród bohaterów są m.in. aktorka, para alpinistów, ekipa pogotowia, uliczny sprzedawca hot dogów, kurier rozwożący narkotyki. Zadaniem było doprowadzić, żeby wszyscy ci ludzie znaleźli się w jedenastej minucie w tym samym miejscu. Film jest montażowy. Mieliśmy 65 wersji. Ze 130 minut zeszliśmy do 80.
Dlaczego akurat 11 minut?
Osiem postaci razy 11 minut daje 88 minut projekcji. Mogłem wybrać 10 albo 12 minut. Jedenastka wydała mi się ciekawsza, ma w sobie fatalność. Poza tym to ładny znak. Dwie jedynki, symetria, pełna elegancja. Nuży mnie przedstawianie historyjek od a do zet. Od początku więc zakładałem „ciętą” narrację. W połowie każdego wątku, czyli o godzinie 17.05, przy okazji nisko przelatującego samolotu nad dachami domów, następuje coś w rodzaju cezury czasowej. Zmieniam punkt widzenia. Kręciliśmy z zegarmistrzowską precyzją ze stoperem w ręku, obliczając nawet liczbę kroków aktorów. Anka Sasnal nazwała to zarządzaniem katastrofą.
„11 minut” ma związek z żałobą po pana młodszym synu, Józefie, który zginął trzy lata temu?
Musiałem zająć się filmem, żeby nie pogrążać się w ciemnych nastrojach. Na potrzeby weneckiego katalogu ująłem to tak: „Stąpamy po kruchym lodzie. Na brzegu przepaści. Tuż za rogiem czyha na nas nieprzewidziane i niewyobrażalne. Przyszłość jest tylko w naszej wyobraźni.