Koniec świata ma to do siebie, że choć jest wydarzeniem z gruntu tragicznym, to zazwyczaj również niezwykle efektownym, co chętnie wykorzystuje kultura popularna. W świecie filmu nie ma roku, by w jakimś hollywoodzkim blockbusterze Ziemi nie starały się opanować terminatory, nie zalewała nas fala zombie, wampirów czy innych potworności albo nie straszyło się nas wizjami radioaktywnych pustkowi – pobojowisk wojen atomowych.
Te ostatnie powróciły w ostatnich miesiącach za sprawą „Mad Maxa: Na drodze gniewu” oraz „Terminatora: Genisys”. Obie filmowe serie nasz kres widzą w ogniu atomowej zagłady, „Mad Max” dorzuca do tego jeszcze wyczerpanie się złóż paliw kopalnych i wojny o ich resztki, a „Terminator” – powstanie sztucznej inteligencji i eksterminację ludzkości przez maszyny.
Ciekawe jest to, że choć mowa o produkcjach, które premierę miały w 2015 r., zawarte w nich wizje końca świata są tymi samymi, które zaprezentowano w pierwszych częściach serii, na początku lat 80. ubiegłego wieku. Czyżby więc nasze obawy o los ludzkości nie zmieniły się od trzech dekad? Po trosze. Wprawdzie zimna wojna zakończyła się na początku lat 90., ale od tego czasu lista krajów z dostępem do broni atomowej się wydłużyła, a ostatnie raporty dotyczące bezpieczeństwa zgromadzonego materiału przerażają (i z pewnością inspirują artystów).
Komik John Oliver w swoim programie „Przegląd tygodnia” na antenie HBO opisywał sytuację, gdy dostawca jedzenia niezatrzymywany wszedł do amerykańskiego bunkra z kontrolkami do wyrzutni głowic atomowych, bo ktoś zapomniał zamknąć drzwi, a strażnicy spali. Komputery kontrolujące rzeczony arsenał są tak stare, że używa się w nich jeszcze dyskietek wielkości talerzy, a w bunkrze w Wyoming półmetrowe metalowe drzwi prowadzące do pomieszczenia kontrolnego miały popsuty zamek, dlatego podparto je tylko łomem i wywieszono tabliczkę z napisem „Danger”.