Szwedzka akademia zwykle lubi zaskoczyć i wybrać wbrew oczywistym oczekiwaniom. Można było odgadnąć, że skoro głośno się mówi o Noblu dla – wybitnej zresztą – białoruskiej reportażystki Swietłany Aleksijewicz, to najpewniej go nie otrzyma. Tym razem typowania się potwierdziły, Aleksijewicz jest więc 112. laureatką najważniejszego literackiego wyróżnienia (a przy okazji dopiero czternastą uhonorowaną kobietą) – i bardzo słusznie.
Aleksijewicz pisze głównie o tym, o czym wolałoby się zapomnieć i co chciałoby się wyprzeć (zwłaszcza z rosyjskiej świadomości, bo o XX-wiecznej Rosji opowiada przede wszystkim). Wyławia wątki już podejmowane i opracowane, ale zawsze z bliskiej, mniej zagospodarowanej perspektywy. Jeśli pisze o Czarnobylu, to z perspektywy ocalonych (przejmująca „Czarnobylska modlitwa”), jeśli o II wojnie światowej, to z perspektywy kobiet i dzieci. W książkach Aleksijewicz przemawiają zwłaszcza jej bohaterowie. Akademia właśnie tę „polifonię” doceniła, ale też umiejętność udokumentowania ludzkiej odwagi i cierpienia zarazem. „Aleksijewicz stworzyła nowy gatunek literacki – uzasadniła decyzję komitetu noblowskiego jego przedstawicielka Sara Danius. – Sposób, w jaki łączy treść i formę, to prawdziwe osiągnięcie”.
Pisarka urodziła się w 1948 roku w Stanisławowie. Otrzymała już m.in. Literacką Nagrodę Europy Środkowej Angelus (za reportaż „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”) oraz Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego (za „Czasy secondhand”). Została też odznaczona francuskim Orderem Sztuki i Literatury stopnia oficerskiego.
Cieszy ten wybór, choć lista wiecznych kandydatów do Nobla pozostaje oczywiście niezmienna. Niepocieszeni będą znowu fani Philipa Rotha czy Hurakamiego Murakamiego – ciężar ich prozy jest co prawda inny, to zupełnie odmienne (i odrębne) literacko światy, ale obydwu różni czytelnicy chętnie widzieliby w roli laureata.