W nieistniejącej od dawna restauracji Turystyczna, niedaleko nieistniejącego już dworca Łódź Fabryczna, trzęsącymi się rękami odbierałem nagrodę im. Jacka Bierezina. To była pierwsza edycja konkursu poetyckiego, którego jednym z pomysłodawców był zmarły przed paroma dniami Zdzisław Jaskuła.
Za jednym zamachem dane mi było w jednym miejscu zobaczyć niegdysiejsze pokolenie Nowej Fali. Był Krzysztof Karasek, chyba nie dojechał Julian Kornhauser, zjawił się natomiast Zdzisław, z którym zapoznał mnie Jerzy Jarniewicz. Jaskuła to była dla mnie chodząca historia, ucieleśnienie tego, kim chciałem być w literaturze. Pisał doskonałe wiersze, chociaż jak uparty baran nie dawał się namówić na ich publikację. Jego tom „Maszyna do pisania” zawsze miałem w kieszeni. Ta książka sprzed wielu lat nigdy się nie starzała, podobnie jak jej autor – zawsze uśmiechnięty brodacz, przypominający o hipisowskim etosie w czasach zupełnie niehipisowskich.
Zdzisław był chyba najmłodszym metrykalnie nowofalowcem. Urodził się w 1951 r. w Łasku. Zawsze podkreślał ten Łask. Moja żona często opowiadała mu o swoich ciężkich przejściach kolonijnych właśnie w Łasku, na co poeta się obruszał, widząc w tym zaledwie freudowski epizod traumatyczny. Zdzisław cały był ulepiony z jakiejś radosnej gliny. Jego dom otwarty na ulicy Wschodniej stanowił w latach 90. dla mnie łódzką Mekkę. Sława Lisiecka, żona Zdziśka, podkreślała, że w Mekce warto po imprezie posprzątać. Nie poznałem nigdy ludzi równie gościnnych i otwartych na nowe. Ta otwartość Jaskuły procentowała w jego działaniach teatralnych. Dyrektoriat Jaskuły w Teatrze Nowym im. Dejmka to okres jak najbardziej udatnych eksperymentów i udostępnień sceny dla jeszcze niezgranych teatralnych zjawisk.
Nie miał w sobie Zdzisław nic z dyrektora.