Strzeżenie tajemnic scenariusza jest w wypadku wielkich przedsięwzięć kinowych zupełnie oczywiste. Przy okazji „Przebudzenia Mocy” chodzi jednak o coś więcej niż tylko o niespodziankę dla widzów – nie wiemy nie tylko tego, co wydarzy się w nowej części „Gwiezdnych Wojen”, ale również tego, co wydarzyło się przed nimi. Dlaczego?
Jednym z lepszych pomysłów George’a Lucasa napędzających pierwszą trylogię było stosowanie otwartych zakończeń, umożliwiających mu dość dowolne wykorzystywanie pojawiających się wcześniej postaci i wątków. Dobry przykład takiego genialnego oszustwa to przeskok pomiędzy „Nową nadzieją” a „Imperium kontratakuje”. Przypomnijmy – w kluczowym momencie IV epizodu Luke Skywalker celnym strzałem niszczy Gwiazdę Śmierci, symbol i najpotężniejszą broń złowrogiego Imperium, a cały film kończy się radosną sceną udekorowania bohaterów, wzmocnioną dodatkowo triumfalną muzyką Johna Williamsa.
Kto po wyjściu z kina mógł się spodziewać, że w kolejnej części dzielni rebelianci staną się niewielką grupą desperatów uciekających przed siłami zła na krańce galaktyki? A jak kończy się ostania część sagi? Obrazem wiwatujących tłumów obalających posąg Imperatora. Nie widać tam jednak obrad odrodzonego senatu, powrotu demokratycznych porządków czy lądowania w stolicy Imperium zwycięskiej republikańskiej floty.
Skąd zatem istniejąca od 30 z górą lat pewność, że wielki galaktyczny konflikt zakończył się ostateczną klęską zła i triumfem absolutnego dobra? Za to oraz inne wyobrażenia odpowiada tzw. Expanded Universe („Rozszerzony wszechświat”), stworzony z inicjatywy George’a Lucasa i do niedawna kontrolowany przez niego za pomocą wyspecjalizowanej komórki Lucasfilm.