Przydomek przyjął sobie od nazwy miasta, w którym urodził się, umarł i z którego prawdopodobnie przez całe życie nosa nie wyściubił: ‘s-Hertogenbosch. I to położone 80 km na południe od Amsterdamu miasto będzie przez najbliższe 12 miesięcy najhuczniej celebrowało ów okrągły jubileusz. Kulminacją tej fety bez wątpienia będzie wystawa „Wizje geniuszu”, która w lokalnym muzeum Het Noordbrabands potrwa od lutego do maja. Wprawdzie samo muzeum nie może pochwalić się posiadaniem żadnego dzieła mistrza, ale dzięki wytrwałym, paroletnim negocjacjom udało mu się ściągnąć ich sporo z całego świata.
Teraz organizatorom pozostała już tylko troska o to, by spuściznę po Boschu jak najlepiej zaprezentować. O powszechne zachwyty nie ma obaw, towarzyszą one twórczości Boscha już od dawna. Gorzej z jej zrozumieniem. Wszak – jak pisał Pierre Courthion w „Malarstwie flamandzkim i holenderskim” – „Dzieło Boscha jest nieustającym pytaniem pełnym podtekstów, zagadek, gorszących dziwactw”. Jakie odpowiedzi na to pytanie dawali dotychczas badacze spuścizny tego twórcy.
Wizje i patologie
W największym uproszczeniu dorobek Boscha można podzielić na dwie części. Pierwsza to dość konwencjonalne, utrzymane w duchu epoki malarstwo nawiązujące stylistycznie i tematycznie do osiągnięć słynnych tzw. prymitywistów flamandzkich, na czele z Janem van Eyckiem, Petrusem Christusem, Hansem Memlingiem i Rogierem van der Veydenem. Obrazy, które – można powiedzieć – trzymają się malarskiej tradycji swoich czasów: „Adoracja dzieciątka”, „Wędrowiec”, „Leczenie głupoty”, „Kuglarz”, „Ukrzyżowanie”, „Ołtarz Epifanii”, a nawet – choć już z lekkim odlotem – „Statek głupców” i „Niesienie krzyża”.