Od ceremonii Oscarów oczekuje się zwykle, że stanie się odbiciem tego, czym żyje świat. W tym roku choćby, że nominowane filmy (np. „Most szpiegów”) przypomną klimat zimnej wojny – w końcu nominacje ogłaszano w kilka dni po próbnej eksplozji bomby atomowej w Korei Północnej. Że jakiś znany aktor (w tym wypadku Leonardo DiCaprio) wspomni na scenie o zagrożeniach klimatycznych, bo przecież cała Kalifornia przeżywała suszę o nienotowanej wcześniej skali. Że wreszcie prowadzący (w tej roli Chris Rock) pożartuje z rasizmu, podziałów społecznych, no i nawiąże do feministycznych sporów w Hollywood (padł nawet żart o usunięciu kobiecych i męskich kategorii aktorskich), bo o tym też rozmawiało się w przemyśle filmowym. Ale któż mógł się spodziewać, że na końcu jedyny film, który naprawdę odnosi się do wszystkich tych problemów, dostanie wprawdzie najwięcej nagród, ale tylko w kategoriach technicznych?
Wyreżyserowany przez 71-letniego już George’a Millera „Mad Max: Na drodze gniewu” przyniósł i publiczności, i krytykom niemały problem. Z jednej strony pozostaje widowiskowym, rewelacyjnym technologicznie, współczesnym kinem akcji, a zarazem wydaje się wizjonersko zebraną sumą wszystkich strachów ludzkości, której analiza wydaje się ciekawsza niż w wypadku większości tegorocznej oscarowej konkurencji.
Postapo, czyli świat po
Na początek dostajemy kilka informacji o świecie, nawiązujących do poprzednich części serii „Mad Max”: wybuch nuklearny, po nim powrót do czasów barbarzyństwa. Jednym z nowych dzikich plemion rządzi z Cytadeli tyran nazywany Wiecznym Joe, który utrzymuje posłuszeństwo biedoty, racjonując wodę, zastępy wojowników w szybkich samochodach wysyła na sąsiednie tereny po paliwo i broń, a politykę rozrodczą bierze na siebie, dobierając co ładniejsze dziewczęta do prywatnego haremu i wykorzystując jako rodzicielki.