Kusi, aby nazwać Stanisława Lema, orędownika potęgi nieskażonego religijnymi dogmatami umysłu, kapłanem wiary w naukę. Pachnie to oksymoronem, ale Lem – obdarzony przewrotnym poczuciem humoru, pisarz, którego 10-lecie śmierci wypadło w marcu – sam taki trop podsuwa. Jego „Summa technologiae” – pisana od 1961 r., wydana trzy lata później – nawiązuje tytułem do „Summy theologiae” Tomasza z Akwinu. O ile jednak Akwinata próbuje opisać świat będący owocem doskonałego aktu kreacji, o tyle Lem przewiduje, że ludzkość będzie stwarzać swój świat w bólach, błądząc, jedną niedoskonałą technologię zastępując drugą, bez gwarancji szczęśliwego zakończenia.
Lem nie ma najmniejszych złudzeń, że „czyniąc cokolwiek, człowiek prawie nigdy nie wie, co właściwie czyni”. Z takiej podejrzliwej perspektywy patrzy w „Summa technologiae” na nieuniknioną technologię „stwarzania rzeczywistości dla bytujących w nich istot rozumnych, w żaden sposób nieodróżnialnych od normalnej rzeczywistości, ale podległych odmiennym niż ona prawom”. Technologię tę nazywa fantomatyką, a traktującą o niej naukę – fantomologią. To, co wydarzyło się i jeszcze wydarzy w tym roku, opisujemy mianem wirtualnej rzeczywistości. Jaka jest różnica między jednym a drugim?
Weźmy taką sytuację: stoję na mostku zatopionego żaglowca, reling porastają glony, obok przepływa ławica ryb. Mogę unieść głowę, szukając wzrokiem refleksów słońca na powierzchni morza gdzieś hen w górze, rozejrzeć się, a nawet przejść po wraku kilka kroków w każdą stronę – aż do dyskretnych świetlnych linii wyznaczających granicę, po której przekroczeniu zderzę się ze ścianą lub szafą w świecie realnym.