Trudno znaleźć we współczesnej kulturze, i tak żyjącej z zapożyczeń, dzieło tak bardzo wpływowe jak „Gwiezdne wojny” i zarazem tak mocno poskładane z innych. Nie sposób w nich wskazać choćby jednego pomysłu, który nie pojawiłby się już wcześniej w literaturze i kinie science fiction. Oryginalny i pionierski jest za to sposób, w jaki George Lucas wykorzystał i połączył znane nam już wcześniej archetypy, klasyczne historie i obrazy w jedną, fascynującą opowieść o niespotykanej dotąd skali.
Pastuszek i kosmiczna księżniczka
Zacznijmy od tego, że „Star Wars”, mimo narzucającego się skojarzenia, nie należą do gatunku science fiction i nie mają dużo wspólnego z „Solaris” Lema czy „2001: Odyseją kosmiczną” Clarke’a. Najważniejsze elementy SW, w tym również ich technologia, napędzane są raczej magią niż nauką, co pozwala nam zaliczyć „Gwiezdne wojny” do space fantasy, czyli kosmicznej fantasy. I nie musi to oznaczać czegoś gorszego. Raymond Chandler, pisarz piekielnie inteligentny i równie złośliwy, uważał literacką fantastykę naukową za kompletną bzdurę, dostrzegając jednocześnie narracyjny potencjał fantasy.
Space fantasy jest niewiele młodsza od swojej bardziej naukowej siostry. Pierwszą powieścią zaliczaną do gatunku była „Księżniczka Marsa” z 1912 r., opowiadająca o heroicznych wyczynach Johna Cartera. W latach 30. w gazetowych komiksach pojawił się Flash Gordon – zawadiacki futbolista, trafiający na skutek niezwykłego zbiegu okoliczności na planetę Mongo, rządzoną przez imperatora Minga Bezlitosnego. Pomysł, by przygodową historię przenieść w kosmos, gdzie dowolne fabularne kombinacje nie muszą przechodzić próby zdrowego rozsądku, podchwyciło Hollywood, produkując 13 odcinków serialu o przygodach Flasha Gordona (te niespełna 20-minutowe filmy pokazywano na sobotnich seansach razem z kreskówkami).