Kultura

Perła w zalewie

Nowa twarz Moniki Brodki

Brodka zrozumiała, że na zachodzie musi zaczynać od zera, że popularność we własnej ojczyźnie nijak nie przekłada się na zainteresowanie reszty świata. Brodka zrozumiała, że na zachodzie musi zaczynać od zera, że popularność we własnej ojczyźnie nijak nie przekłada się na zainteresowanie reszty świata. Filip Błażejowski/Gazeta Polska / Forum
Monika Brodka na nowej płycie pokazuje nowe oblicze. I tłumaczy, że już nie musi kalkulować, żeby przypodobać się publiczności.
„To, że mam już pozycję i zarabiam na muzyce, sprawia, że nie muszę kalkulować, starać się przypodobać publiczności. Mogę robić swoje i jest to droga raczej przyjemna niż wyboista”.Kayax „To, że mam już pozycję i zarabiam na muzyce, sprawia, że nie muszę kalkulować, starać się przypodobać publiczności. Mogę robić swoje i jest to droga raczej przyjemna niż wyboista”.

To musiała być muzyka, innej drogi dla tej dziewczyny z Twardorzeczki pod Żywcem nie było. Cała rodzina muzykowała: dziadek grał na trąbce, mama na skrzypcach, brat na kontrabasie, a ojciec – ceniony folklorysta, laureat Nagrody Kolberga – właściwie na wszystkim. Monika Brodka kończyła podstawową szkołę muzyczną w klasie skrzypiec, równocześnie poznając folklor Beskidu Żywieckiego w zespole ojca. Wygrywała konkursy piosenki dziecięcej, brała udział w warsztatach. Do „Idola” poszła więc młoda, ale przygotowana jak mało kto. W styczniu 2004 r. – nie miała jeszcze 17 lat – wygrała trzecią edycję emitowanego przez telewizję Polsat programu. Widzowie docenili dobry głos, ładną buzię i żarliwe reinterpretacje utworów z repertuaru m.in. Janis Joplin, The Doors czy Erykah Badu, ale też temperament młodej góralki, rezolutnej i pyskatej.

Myślę, że już nie warto – zaskakuje wokalistka, pytana dziś, czy talent shows to dobra droga dla tych, którym marzy się kariera na muzycznej scenie. Podpowiada inne narzędzia, takie jak festiwale czy internet. Przyznaje jednak, że ponad dekadę temu sytuacja na rynku wyglądała nieco inaczej. – „Idol” był jednym z pierwszych tego typu programów. Pojawiło się po nim raptem kilka nowych osób, więc wytwórnie fonograficzne miały szansę sensownie się nimi zająć. Teraz produkcja takich młodych talentów jest masowa. Wszystkim mylą się nazwy programów, twarze i nazwiska.

Brodka zwraca również uwagę, że muzyka w talent shows bynajmniej nie jest na pierwszym miejscu. – Chodzi o to, żeby się pokazać, zyskać trochę sławy. W Polsce łatwo o rozpoznawalność. Wystarczy dwa razy pojawić się w telewizji i już jesteś popularny, ale to jeszcze nie znaczy, że masz pomysł na robienie swojej muzyki. Ja na przykład nie miałam. Czasami mam poczucie, że mogłabym zacząć później – przyznaje. – Mimo to lubię tę swoją drogę, bo dzięki niej dużo się nauczyłam. Miałam szansę, to ją wykorzystam.

Zresztą nie miała wyjścia. Wytwórnia – bo wygrana w talent show oznaczała kontrakt płytowy z BMG Poland – kuła żelazo póki gorące. Jesienią tego samego roku ukazała się pierwsza płyta wokalistki pt. „Album”. Mimo pośpiechu była starannie przygotowana, ale przypominała raczej wspomnienie szampańskiej zabawy podczas wieczoru karaoke niż dojrzały, świadomy debiut. Ballada herosa country Krisa Kristoffersona sąsiaduje tu z aż nazbyt unowocześnioną wersją „Libertanga” Piazzoli, a Blood, Sweat&Tears „depcze po piętach” piosence Lenny’ego Kravitza.

Są też utwory napisane specjalnie dla Brodki – m.in. przez producenta płyty Bogdana Kondrackiego i Anię Dąbrowską – ale trudno pozbyć się wrażenia przypadkowości oraz klęski urodzaju. Za to rap Liroya z utworu „Cosmo” warto zapamiętać: „To nie jest kolejna pusta, plastikowa gwiazda/To autentyk, prawdziwa perła w zalewie polskiej tandety/Znalazłem lek na przemysł nadęty/Na polski show biznes niedorozwinięty”. Wtedy wydawać się to mogło oceną mocno na wyrost, ale dziś wiemy, że przyszły poseł raczył się wykazać dużym darem przewidywania.

Niezła „Granda”

Monika Brodka nie darzy „Albumu” szczególnym sentymentem. – Już w trakcie pracy nad tą płytą zrozumiałam, że nie najlepiej się stało, że najpierw stałam się popularna, a dopiero później szukałam swojego artystycznego głosu – przyznaje. – Przy moim nazwisku w mediach pojawiało się ironiczne określenie „gwiazdka”, które doprowadzało mnie do szału. Nie podobało mi się to, że stawia się mnie w jednym rzędzie z ludźmi, których nie szanuję, że zalicza się mnie do towarzystwa celebrytów, którego częścią nigdy się nie czułam i nie chciałam być.

Powstał więc jedynie słuszny plan: zapracować na szacunek. Późniejsze o dwa lata „Moje piosenki” to płyta znacznie bardziej spójna i ambitna, choć wciąż utrzymana w formule bezpiecznego, radiowego popu. Od dziewczyny, która pojawiła się na rynku za sprawą telewizyjnego programu rozrywkowego, nikt zresztą więcej nie oczekiwał. Poza nią samą.

Po dłuższej przerwie – bo w tej branży cztery lata to niemało – ukazał się trzeci album Brodki „Granda”. Takiej metamorfozy nikt się nie spodziewał. Z jednej strony pojawiły się odwołania do korzeni, zarówno na poziomie obrazu, jak i dźwięku (jeden z utworów został zresztą skomponowany przez ojca wokalistki), z drugiej strony płyta zabrzmiała świeżo i nowocześnie, jak na ówczesne światowe standardy alternatywnego popu przystało, w czym ogromna zasługa producenta Bartosza Dziedzica.

 Do tego błyskotliwe teksty Brodki, ale też Jacka Szymkiewicza z zespołu Pogodno i Radka Łukasiewicza z Pustek. Wszystko to wzbudziło entuzjazm recenzentów, branży i publiczności: dziewięć nominacji i trzy Fryderyki, a do tego platynowa płyta. Równie dobrze przyjęty został nagrany za oceanem minialbum „LAX”, choć ukazywał zupełnie nowe, klubowe oblicze wokalistki. Kiedy się ukazał w 2012 r., wszyscy myśleli, że Monika szykuje już premierę płyty utrzymanej w takich właśnie klimatach, ale się pomylili.

Tęsknota za garażem

Tu miała wszystko, chciała więc zaistnieć tam. – Poczułam, że w Polsce już bardzo dużo osiągnęłam, potrzebowałam kolejnego celu do zdobycia – przyznaje dzisiaj. Nie powielała jednak błędu wielu starszych kolegów, którzy po sukcesie nad Wisłą próbowali wyjechać na Zachód w gwiazdorskiej aurze i na takich warunkach. Brodka zrozumiała, że tam musi zaczynać od zera, że popularność we własnej ojczyźnie nijak nie przekłada się na zainteresowanie reszty świata.

Sukces w Polsce zapewnił mi stabilizację finansową, dzięki której mogłam jeździć na małe zagraniczne festiwale.

Każdą chwilę wolną od koncertów w Polsce zaczęła przeznaczać na granie za granicą. Na festiwalach – tych bardziej (jak The Great Escape w Anglii, SXSW w USA czy Sziget na Węgrzech) i mniej ważnych. W Niemczech i na Litwie, w Estonii i Stanach Zjednoczonych. Bez względu na warunki i liczbę widzów na sali. – W Polsce od razu wylądowałam na dużej scenie, ominął mnie etap garażowego grania z zespołem. Miałam więc w sobie dużą tęsknotę za takim graniem. Fascynowało mnie to, że po 10 latach grania na scenie uczę się podpinać swój sprzęt – mówi Brodka.

Brodką zainteresowali się przedstawiciele wytwórni PIAS, jednej z najważniejszych niezależnych. Przyjechali na koncert do Żywca i zaproponowali kontrakt. Podpisali go ponad rok później, bo w międzyczasie na stole pojawiła się jeszcze inna oferta – od znaczącej amerykańskiej wytwórni. Wybór PIAS był głównie pragmatyczny: kontakt z kwaterą główną w Londynie jest znacznie łatwiejszy niż z ekipą zza oceanu. Oto więc Monika Brodka stała się koleżanką z wytwórni takich artystów, jak Editors, Dead Can Dance, Pixies i Róisín Murphy. Światową premierę albumu „Clashes” zapowiedziano na 13 maja.

Robić swoje

Ale najpierw trzeba było płytę nagrać. I znowu Monika była w tej szczęśliwej sytuacji, że stać ją było na podróże i eksperymenty. Szczęściu jednak trzeba pomóc: kiedy okazało się, że amerykański współpracownik, na którego liczyła, nie udźwignął zadania, nie wróciła na tarczy do kraju, tylko zadzwoniła do Devendry Banharta, jednej z prominentnych postaci kalifornijskiej alternatywy. Miała jego numer, bo kiedy Banhart grał w Polsce na tym samym festiwalu, na którym występowała Brodka, Monika, zamiast chować się w garderobie po swoim występie, poszła się przywitać i ofiarowała amerykańskiemu muzykowi płyty z polską muzyką. A takie gesty się pamięta.

To Banhart skontaktował naszą artystkę z Noah Georgesonem, laureatem Grammy, współpracownikiem m.in. Joanny Newsom, który zadbał o brzmienie nowej, czwartej płyty Brodki. Albumu, na którym – to już żadna tajemnica – wszystko znowu jest inaczej. Nie pada ani jedno słowo po polsku, nie ma tanecznych rytmów ani napompowanych refrenów, nie brak za to kruchych, onirycznych melodii i instrumentów o nieszczególnie radiowych brzmieniach, jak organy kościelne czy kalimba. Efektowne to, ale czy efektywne? Czy wierni fani, którzy już sobie tę Brodkę jakoś umiejscowili, którzy zaakceptowali już nie jedną, ale co najmniej dwie radykalne zmiany, są gotowi na następną? Powodzenie singla „Horses” (który błyskawicznie wszedł na szczyt Listy Przebojów Trójki) dobrze wróży, ale już nowe koncertowe wcielenie wokalistki wywołuje skrajne reakcje. Pal licho premierowy materiał, ale nie wszyscy są gotowi na przykład na punkową, trudną do rozpoznania wersję kiedyś przebojowej „Grandy”.

Rozumiem, skąd w słuchaczach ten lęk przed nowym, skoro stare tak bardzo lubili. Ale przywiązywanie się do jednej stylistyki nie pozwala się artyście rozwinąć – mówi Brodka.

Na tym etapie Brodka już wie, czego chce. I niektórzy z byłych współpracowników zwracają nawet uwagę, że skupienie na sobie, przydatne w karierze, nie ułatwia jej kontaktów z otoczeniem. Obecna menedżerka Olga Tuszewska mówi, że artystka lubi pytać o radę i zdanie, ale potem i tak idzie za intuicją. Rzeczywiście, Brodka sprawia wrażenie wyczulonej na opinie innych. – Znajomy powiedział mi kiedyś: Wiesz, co ja w tobie najbardziej cenię? To, że jesteś nieustraszona, że się niczego nie boisz – wspomina nie bez satysfakcji. Po czym, jakby reflektując się, że mogło to zabrzmieć zbyt nieskromnie, dodaje: – To, że mam już pozycję i zarabiam na muzyce, sprawia, że nie muszę kalkulować, starać się przypodobać publiczności. Mogę robić swoje i jest to droga raczej przyjemna niż wyboista.

Polityka 20.2016 (3059) z dnia 10.05.2016; Kultura; s. 88
Oryginalny tytuł tekstu: "Perła w zalewie"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Sport

Kryzys Igi: jak głęboki? Wersje zdarzeń są dwie. Po długiej przerwie Polka wraca na kort

Iga Świątek wraca na korty po dwumiesięcznym niebycie na prestiżowy turniej mistrzyń. Towarzyszy jej nowy belgijski trener, lecz przede wszystkim pytania: co się stało i jak ta nieobecność z własnego wyboru jej się przysłużyła?

Marcin Piątek
02.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną