To musiała być muzyka, innej drogi dla tej dziewczyny z Twardorzeczki pod Żywcem nie było. Cała rodzina muzykowała: dziadek grał na trąbce, mama na skrzypcach, brat na kontrabasie, a ojciec – ceniony folklorysta, laureat Nagrody Kolberga – właściwie na wszystkim. Monika Brodka kończyła podstawową szkołę muzyczną w klasie skrzypiec, równocześnie poznając folklor Beskidu Żywieckiego w zespole ojca. Wygrywała konkursy piosenki dziecięcej, brała udział w warsztatach. Do „Idola” poszła więc młoda, ale przygotowana jak mało kto. W styczniu 2004 r. – nie miała jeszcze 17 lat – wygrała trzecią edycję emitowanego przez telewizję Polsat programu. Widzowie docenili dobry głos, ładną buzię i żarliwe reinterpretacje utworów z repertuaru m.in. Janis Joplin, The Doors czy Erykah Badu, ale też temperament młodej góralki, rezolutnej i pyskatej.
– Myślę, że już nie warto – zaskakuje wokalistka, pytana dziś, czy talent shows to dobra droga dla tych, którym marzy się kariera na muzycznej scenie. Podpowiada inne narzędzia, takie jak festiwale czy internet. Przyznaje jednak, że ponad dekadę temu sytuacja na rynku wyglądała nieco inaczej. – „Idol” był jednym z pierwszych tego typu programów. Pojawiło się po nim raptem kilka nowych osób, więc wytwórnie fonograficzne miały szansę sensownie się nimi zająć. Teraz produkcja takich młodych talentów jest masowa. Wszystkim mylą się nazwy programów, twarze i nazwiska.
Brodka zwraca również uwagę, że muzyka w talent shows bynajmniej nie jest na pierwszym miejscu. – Chodzi o to, żeby się pokazać, zyskać trochę sławy.