Życie autora składa się z wielu niebezpiecznych sytuacji. Szczególnie niebezpieczną jest ta, w której jego ostatnie opublikowane dzieło uzyskało miłe głaski od krytyków i godziwe wyniki sprzedażowe, poprawiając u literata różne kondycje – te duchowe, te psychiczne i te finansowe. W takiej chwili literat optymista będzie głęboko przekonany, że teraz to już z górki, i że następne dzieło swobodnie wleci przez drzwi wyważone dziełem poprzednim. Krytyczne laury, Róże Gali i szczyty listy bestsellerów będą czystą formalnością. Nie muszę nikomu tłumaczyć, że ten luz oczywiście jest zgubny; sztuka tworzona w przekonaniu o własnym, niebywałym polocie potrafi zabrnąć w wyjątkowo bagienne rejony.
Literat pesymista będzie z kolei przekonany, że jest już po ptakach. Dostał jedną życiową szansę, a teraz powinien za te uzyskane na złotym strzale złotówki otworzyć sklep spożywczy i więcej się nie odzywać. Jestem przekonany, że ów pesymizm stał za życiowo-wydawniczymi decyzjami chociażby tak uznanych autorów jak Salinger czy Harper Lee. Ten pierwszy zniknął po wydaniu czterech książek i chociaż podobno napisał jeszcze do szuflady co najmniej drugie tyle, tak skutecznie zaspawał swój dorobek testamentem, że nie dość, że nie można mówić o żadnej ekranizacji jego prozy, to nawet opublikowane za życia w różnych magazynach „zaginione” 22 opowiadania wciąż czekają na swoją edycję w formie książkowej. Harper Lee kompletnie zaprzestała publikowania po swojej pierwszej powieści „Zabić drozda” – oprócz wrodzonego pesymizmu mogły ją zablokować twórczo plotki, że jedyną powieść napisał za nią życzliwy kolega Truman Capote. Wydana niedawno „Idź, postaw wartownika” (prawdopodobnie zainspirowali to dogadani z wydawcą spadkobiercy) nie jest żadną nową powieścią, tylko wczesną, nieprzerobioną wersją legendarnego debiutu.
Nad Wisłą nie ma Lee i Salingerów, którzy dorobili się na swoich debiutach takich fortun, że mogą sobie spokojnie pozwolić na luksus milczenia. Polski pisarz pesymista musi pisać – nawet gdy w to pisanie wątpi całym sobą. Wydawnictwo naciska, fani łkają, koledzy i koleżanki prą do przodu, a rodzina kładzie na stole niezapłacone rachunki. I tak oto literat pesymista, choć przekonany o własnej nadchodzącej klęsce, załamany widokiem czarnych chmur na horyzoncie, siada i zaczyna robić.
Idzie mu ciężko. Presja, którą czuje, jest niewyobrażalna. W zasadzie wydaje mu się, że cały świat przedstawiony, w jakim idzie mu przebywać – ściany, biurko, herbata, fajki, pościel – wszystko to zostało wyprodukowane z presji i papieru ściernego i naciska na niego coraz mocniej, z każdym oddechem. Chciałby odwinąć jeszcze raz taki sam numer, ale wie, że jego dni są już policzone. Nowe dzieło zostanie zmiażdżone przez tych, którzy łaskawie zgodzili się dać mu poprzednio szansę.
Literatowi optymiście nic już nie pomoże. Ale co może zrobić literat pesymista? Uspokoić się. Ani on, ani nikt inny, my wszyscy ludzie nie mamy na nic wpływu. Literaci żyjący w iluzji możliwości tworzenia całych światów przyjmują tę wiedzę szczególnie ciężko, chociaż – jak prawie wszyscy inni ludzie – popełniają podstawowy błąd nazywany myśleniem magicznym. Owo myślenie magiczne zakłada, że jakieś wydarzenie życia, sukces lub klęska, wpływa na prawdopodobieństwo wydarzeń występujących w przyszłości. Ten błąd jest tak powszechny, że zbudowano na nim całe dziedziny ludzkiej działalności – chociażby kredyty hipoteczne albo kasyna do gry. Jeśli to, co piszę, jest mętne, wytłumaczę na najprostszym przykładzie: gramy w kości i rzucamy kostkami do gry. Wypadają dwie szóstki. Optymista pomyśli – fajnie, czyli następnym razem też być może wypadnie mi przynajmniej jedna szóstka, poszczęściło mi się. Pesymista myśli – nie, nie ma szans, teraz będzie jedynka albo i dwie, wyczerpałem już swoje szczęście w tym odcinku. Obaj się mylą i obaj uprawiają myślenie magiczne. Wyrzucenie szóstki nie ma na następny rzut kostką najmniejszego wpływu.
Tak jak w rzutach kośćmi w branży literackiej nie ma żadnych prawidłowości. My, autorzy książek, za każdym razem startujemy od zera, za każdym razem wynik naszej pracy jest dla nas zupełnie nieprzewidywalny, a jeszcze bardziej nieprzewidywalne jest to, co się z naszą pracą stanie. Może zarobimy milion, a może dostaniemy w łeb i wylądujemy w pośredniaku. Nigdy nie wiemy, czy ten dobry pomysł jest tak naprawdę dobrym pomysłem. Czy uda nam się ten pomysł wyegzekwować. Czy będziemy umieli skomunikować się z czytelnikiem. Powiedzieć mu, o co nam tak naprawdę chodziło, i czy to coś, o co nam chodziło, w ogóle go obejdzie. Za każdym razem startujemy w olimpiadzie, tylko w trochę innej dyscyplinie sportowej. A ludzie oczekują od nas po prostu, że będziemy sobą, i będziemy w tym byciu sobą dobrzy. To potworna odpowiedzialność.
Powyższy felieton wcale nie jest autobiograficzny. Po pierwsze, wierzę w myślenie magiczne całym sobą, a do tego jestem ekstremalnie przesądny. Po drugie, owszem, sam znajduję się w niebezpiecznej sytuacji, o której pisałem na początku, ale do pisania następnych książek nie jestem w jakikolwiek sposób zmuszony. Jestem chyba typem literata najgorszego – po prostu lubię swoją pracę. Chociaż obawiam się, że literat, który naprawdę lubi pisać, to nie optymista ani pesymista, tylko grafoman.
***
Jakub Żulczyk pochodzi z Warmii. Zadebiutował w 2006 r. powieścią młodzieżowo-romantyczną „Zrób mi jakąś krzywdę”. Ma na swoim koncie powieść o młodzieży „Radio Armageddon” i powieść grozy „Instytut”, dwie części fantastyczno-przygodowego cyklu dla młodzieży o Tytusie Grójeckim „Zmorojewo” i „Świątynia” oraz książkę dla dzieci „Zdarzenie nad strumykiem”. Za powieść „Ślepnąc od świateł” (2014 r.) otrzymał nominację do Paszportu POLITYKI. Mieszka w Warszawie.