Dyrektorka mojej podstawówki nosiła kozaki z zielonego skaju i używała fraz typu: „naganny występek elementu chuligańskiego”, „godzenie w istniejący ład i porządek” i „uczeń poniesie konsekwencje za swoje postępowanie niezgodne z kodeksem ucznia”. Urządzała apele w sali gimnastycznej, na których informowała nas o przewodniej roli partii oraz dobrowolnym obowiązku uczestniczenia w pochodach pierwszomajowych. Co chwila wszczynała dochodzenia w sprawie „wywrotowej działalności”, np. napisu na murze szkoły „WRON won”*, bo zawsze ktoś był obrażony, „szkalowany”, „godzono w czyjąś godność”. Komunizm wychowywał ludzi serioznych do urzygu.
W telewizji te wątki rozwijano. Dorośli mieli postępować zgodnie „z linią partii” i klaskać, kiedy Pierwszy Sekretarz nadymał podgardle, podszywał się pod proletariat, obleśnie całował w usta Breżniewa, Pierwszego Sekretarza bratniego kraju. Wszyscy drżeli przed Pierwszym Sekretarzem. Kto go nie słuchał, wylatywał z ciepłej posadki w Warszawie, tracił przywileje (sklepy za żółtymi firankami**), które stanowiły o jego pozycji w miejscowości urodzenia (awans społeczny). Komunizm wychowywał przydupasów systemu.
Na lekcjach polskiego przerabialiśmy „Dziady”, „Konrada Wallenroda”, Sienkiewicza i Żeromskiego. „Zginąć za ojczyznę”, „polec” za nią, „walczyć do ostatniego tchu” – to wbijano do głowy nastolatkom. Na lekcjach historii uczyliśmy się, że rzeczywistość to wojny, zrywy, powstania, z naciskiem na te nieudane. O normalnym życiu ani słowa. Jak kobiety godziły wychowanie dzieci i pracę zawodową, np. zarządzanie majątkiem, po tym jak ich mężów zesłano na Sybir? Radziły sobie. Bo najważniejsza była Idea, której należało „służyć”, „dobro nadrzędne”, któremu miało być podporządkowane życie jednostki. W klasie wisiał portret Władimira Iljicza Lenina, nad nami krakał Hegel: „bohater historii na swej drodze musi zdeptać niejeden niewinny kwiat, by zrealizować to, co rozumne w dziejach”. Komunizm wychowywał ludzi rzutkich – w sensie rzucania się z motyką na słońce.
Poczucie humoru, dystans do politycznych karierowiczów, podejrzliwość wobec mody na „płaszcz Konrada” – to się wynosiło z domu. Dzięki tej ochronie komunistyczna nowomowa spływała po człowieku jak deszcz po gęsi. Dzięki temu nie oddzielałam Polski od Europy, widzę Polskę w Europie, a nie na wyspie dziadów (pardon, „Dziadów”). Na szczęście miałam dobre polonistki i historyczki, które nauczyły nas światowego kanonu literatury, a historię wojen przeplatały opowieściami z życia codziennego. Dzięki nim wiem, że matka Polka nie była jedyną dostępną kobiecą rolą. Dziś wchodzi kolejna wersja nowomowy. Tym, którzy nie pamiętają jej bezpośredniej poprzedniczki, wydaje się, że nadchodzi nowe. A nawet „dobre”. Muszę ich rozczarować – to tylko vintage pozbawiony wdzięku modowych zabaw. Wraca stare, i to złe.
Wszystko to przypomniało mi się, kiedy idąc brukselską ulicą, weszłam do przypadkowego sklepu. Byłam głodna, chciałam kupić bułkę, wszystko jedno jaką: belgijską, marokańską, polską. Było ciemnawo, weszłam do pierwszego z brzegu. Zanim się połapałam, w jakim języku są napisy na towarach, usłyszałam polszczyznę, oczywiście dochodzącą z zaplecza. Rozejrzałam się uważniej po „Torcikach wedlowskich”, „Ptasich mleczkach” i innych toruńskich pierniczkach, nie wspominając o chlebie (i soli, najpewniej z Wieliczki). Nagle coś mnie ścisnęło za gardło. „...Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie. Widzę i opisuję...”.
Matko Święta, pomyślałam, toż to koszmar, pensjonarski sentymentalizm, gula narodowa, jakiej nie doświadczyłam wcześniej, spokojna o dobrze rozwijający się kraj wyrwany ze szponów dyrektorek w zielonych kozakach. Więc co się stało, czemu porusza mnie narzekanie z zaplecza w macierzystym języku? Po nitce do kłębka – to nie wzruszenie, tylko wściekłość, niezgoda na to, że wracają dyrektorki w skajowym obuwiu i psują. Nie chcę, żeby dzieci znów stały na apelach, słuchały o przewodniej roli, spotkaniach z przywódcami bratnich krajów (Węgry), modliły się do kolejnych brodaczy, jak my musieliśmy do towarzyszy Lenina, Engelsa i Marksa (to nie ten od Marks&Spencer). Nie chcę, żeby czytały marne dzieła o „jedynie słusznej wymowie”, żeby pisarze musieli emigrować, a aktorzy grać poza nurtem oficjalnym, bo „takiego Macieja Stuhra to już nikt nie zatrudni”. Nie chcę zastraszania, lizodupstwa ani magla ludzi, którzy mienią się Polakami, ale ich polszczyzna brzmi jak napruty chrząszcz w trzcinie. Nie chcę tych wszystkich „przyszłem wcześniej, gdyż nie miałem co robić”, „w czym mogę państwu pomóc?”, „każda złotówka zainwestowana w nasz towar”. Te koszmary nie służą „ubogacaniu” polszczyzny, są strzałem w polską stopę. Bądźmy szczerzy – nieodróżnianie rejestrów języka jest grzechem, i to ciężkim.
* Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego (WRON) – organ administrujący Polską w czasie stanu wojennego. Powstała w nocy 12/13 grudnia 1981 r., kierowana była przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego i miała charakter pozakonstytucyjny, posiadała cechy junty wojskowej.
** W latach PRL „sklepy za żółtymi firankami” były tajnymi miejscami zaopatrywania się w artykuły żywnościowe (i nie tylko) działaczy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, wyższych funkcjonariuszy partyjnych oraz członków Biura Politycznego PZPR.
***
Grażyna Plebanek – powieściopisarka, autorka opowiadań, dziennikarka. Mieszka w Brukseli. Pytana, czy pisze o sobie, odpowiada, że nie, bo: nie jest mężczyzną („Nielegalne związki”), wiejską młodocianą filozofką („Przystupa”), czterema zbuntowanymi dziewczynami („Dziewczyny z Portofino”), godzącą role życiowe Nadkobietą („Pudełko ze szpilkami”). I nie szkodzi, że ćwiczy boks jak bohaterka powieści („Bokserka”).