Dziś wyjątkowo piszę jako socjolog. 12 lat temu napisałem pracę magisterską o aborcji w Polsce. Mogłem to zrobić tylko dlatego, że studiowałem za granicą. Jak się dowiedziałem, w Polsce – na przykład na socjologii na Uniwersytecie Warszawskim – nie byłoby szans. Nie znalazłbym promotora, bo ten kontrowersyjny temat mógłby zaważyć na jego karierze naukowej. To dodatkowo mnie zaciekawiło. I też ostatecznie przekonało, że warto się tym zająć.
We Francji bez kłopotu znalazłem promotora, a nawet dwóch. Czytałem wszystko, co zostało napisane na ten temat – wojna ideologiczna toczyła się nawet na poziomie językowym (między „płodem” a „nienarodzonym dzieckiem”). Studiowałem wszelkie możliwe dane statystyczne, przeprowadzałem wywiady ze zwolennikami pro-choice i pro-life, lekarzami i naukowcami. Chyba nie do końca byłem świadomy, w co się pakuję. Tak znalazłem się na pierwszym froncie walki ideologicznej. Kule latały z obu stron, co mnie jako chłopaka od kilku lat mieszkającego we Francji, gdzie kobiety w latach 70. wywalczyły sobie prawo do aborcji i temat nie był już żadnym tabu, zszokowało. Natomiast jako młody socjolog musiałem pozostać obiektywny, nie stawiać się po żadnej ze stron i postarać się naukowo zbadać to zjawisko. Jak to się stało, że Polska przeszła od jednego z najbardziej liberalnych praw aborcyjnych w Europie z 1956 r. do jednego z najbardziej restrykcyjnych z 1993 r. (wciąż obowiązuje)?
Szybko zrozumiałem, że nie da się mówić o aborcji w Polsce bez analizy historii Polski, a zwłaszcza centralnego miejsca, jakie zajmował i zajmuje w niej Kościół. W czasach zaborów przejął rolę nieistniejącego państwa. W XIX w. był jedyną ostoją polskości, wokół której integrowało się społeczeństwo. W Kościele kultywowano tradycje narodowe, mówiono po polsku, wspierano niepodległościowe dążenia. Dlatego Kościół w Polsce uważany jest za instytucję narodową. To tłumaczy ogromny wpływ Kościoła na życie polityczne i społeczne po odzyskaniu niepodległości. Argumentując, że każde życie jest święte, doprowadził do uchwalenia w 1932 r. pierwszej ustawy antyaborcyjnej. Pisarz i tłumacz (a przy okazji lekarz pediatra) Tadeusz Boy-Żeleński nazwał ją wtedy „największym przestępstwem popełnionym przez kodeks karny”. Przewidywała karę trzech lat więzienia dla przerywającej ciążę matki oraz pięciu lat dla wykonującego ten zabieg. Aborcję dopuszczano jedynie w wypadku gwałtu, kazirodztwa, prostytucji nieletnich oraz zagrożenia dla zdrowia matki.
Prawo nie zmniejszyło liczby aborcji, natomiast dało początek podziemiu aborcyjnemu. W „Piekle kobiet” Boy-Żeleński opisuje niebezpieczne i upodlające warunki, w jakich Polki zmuszane są przerywać ciążę. Co często prowadzi do powikłań, a nawet śmierci w wyniku nieprawidłowo przeprowadzonych zabiegów. Słynny jest cytat z tej książki, który najcelniej oddaje sytuację sprzed ponad 80 lat: „...ten sam płód, nad którym trzęsą się ustawodawcy, póki jest w łonie matki, w godzinę po urodzeniu traci wszelkie prawa do opieki prawnej, może zginąć pod mostem z zimna”.
W PRL aborcja stała się powszechna i ogólnie dostępna. Prawo z 1956 r. zezwalało na przerywanie ciąży bezpłatnie i „na życzenie”, w ramach państwowej służby zdrowia. Dla naszych babć i mam aborcja była więc, z braku innych metod, głównym środkiem antykoncepcyjnym.
Zmarginalizowany w czasach komunistycznych Kościół po 1989 r. wrócił na dawne miejsce. 7 stycznia 1993 r. uchwalono, mylnie nazywaną dziś „kompromisem aborcyjnym”, jedną z najbardziej restrykcyjnych ustaw antyaborcyjnych w Europie. Zezwala ona na przerwanie ciąży wyłącznie w trzech przypadkach: zagrożenia dla zdrowia i życia matki, poważnego i nieodwracalnego uszkodzenia płodu oraz gwałtu. Ta ustawa to chyba największy, obok wprowadzenia do szkół religii, sukces Kościoła w tamtym czasie. Pokazał, że w demokratycznej Polsce może narzucać swój punkt widzenia w wielu dziedzinach życia społecznego, zaczynając od prokreacji. Jednak zbyt proste byłoby tłumaczenie problemu aborcji w Polsce wyłącznie wpływem Kościoła na państwo. W zjawisku aborcji można zobaczyć też odbicie polskich obyczajów, wartości moralnych i przede wszystkim miejsce w polskim społeczeństwie kobiet, których nie pyta się o zdanie nawet w sprawach, które dotyczą ich bezpośrednio.
W mojej pracy badałem wpływ prawa antyaborcyjnego na aborcyjną rzeczywistość. Chciałem sprawdzić, czy zakaz jest skutecznym narzędziem w walce z masowym zjawiskiem, jakim była w Polsce aborcja. Okazało się, że niepoparty edukacją seksualną oraz skutecznym upowszechnieniem antykoncepcji zakaz jest nieskuteczny. Cofa nas do sytuacji z międzywojnia – nie tylko nie zmniejsza zjawiska aborcji, ale w dodatku skazuje kobiety na podziemie aborcyjne ze wszystkimi jego negatywnymi konsekwencjami.
Tyle jako socjolog. Od siebie dodam, że 12 lat temu, pisząc tę pracę, byłem pewny, że to niedzisiejsze prawo musi się zmienić. Że po wejściu do Unii Europejskiej ustawodawstwo też w tej materii stanie się europejskie, że wreszcie wysłucha się głosu kobiet, które jak w zachodniej Europie będą mogły same decydować o sobie. Byłem przekonany, że moją pracę już niedługo ludzie będą czytać z niedowierzaniem, że coś takiego w ogóle było możliwe w kraju nad Wisłą na przełomie XX i XXI w. A już na pewno nigdy bym nie pomyślał, że 12 lat później Kościół i partia rządząca będą chciały pójść śladem Józefa Stalina, który w 1936 r. całkowicie zakazał aborcji. A matkom rodzin wielodzietnych przyznawał medale oraz tytuły Bohaterskich Matek.
***
Mikołaj Łoziński – pisarz i fotografik. Socjolog z wykształcenia. Był tłumaczem telewizji francusko-niemieckiej, zarabiał jako malarz pokojowy i asystent niewidomej psychoterapeutki. Debiutował powieścią „Reisefieber” (Znak 2006), za którą otrzymał w 2007 r. Nagrodę Fundacji im. Kościelskich. Laureat Paszportu POLITYKI w 2011 r. za powieść „Książka”. Ojciec bliźniaków. Mieszka w Warszawie.