Janusz Wróblewski: – Polak kręci poruszający dokument, jakiego nie zrobił jeszcze żaden Amerykanin. Film o samotności i różnych formach miłości w Nowym Jorku. Skąd ten pomysł?
Piotr Stasik: – W Nowym Jorku znalazłem się przez przypadek w związku z moim poprzednim filmem „Dziennik z podróży” o wybitnym fotografie Tadeuszu Rolkem. Scenariusz kończył się wystawą na Manhattanie. Czułem już wtedy, że to nie wejdzie do filmu, ale w ramach nagrody wysłano nas tam na kilka dni. Lubię podróżować, sprawdzać, jak ludzie urządzają sobie życie. Mam poczucie, że mógłbym mieszkać wszędzie. Jechałem więc trochę w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi.
Znalazł je pan?
W Nowym Jorku poczułem się jak u siebie. Znałem to miasto z filmów. Miałem wrażenie, że każdy tam żyje, jak chce, i nie sposób odróżnić na ulicy, czy ktoś spędził tam 10 lat czy dwa dni. Od razu można udawać przed sobą i innymi, że się jest nowojorczykiem. Poznałem kilku lokalsów. Pokazali mi miejsca, do których jako turysta pewnie bym nie trafił. Wróciłem wtedy świeżo z wyprawy do Birmy i dopadała mnie myśl, że coś w świecie jest nie tak.
W tkance społecznej, z ludźmi?
W 2014 r. jechałem do Birmy z projektem kina objazdowego. Zaczęliśmy od Ukrainy. W każdym kraju byliśmy 4–5 dni. W całej Europie Wschodniej, Turcji czy Gruzji czuło się oddech wojny. Albo gdzieś dopiero co była, albo się jej spodziewano. Wielu leczyło się z jej traumy. Sądziłem, że w Nowym Jorku będzie inaczej. Chciałem zrobić uniwersalny film o mieście tętniącym wolnością i nowych sposobach na życie.