Mirosław Pęczak: – Zbliża się kolejna edycja festiwalu w Jarocinie, mieście, o którym mówi się, że jest stolicą polskiego punka, i gdzie stoi pomnik glana. Dezerter grał tam kilka razy, po raz pierwszy w 1982 r. Jak to dziś wspominasz?
Krzysztof Grabowski: – Zacząłbym od tego, że „stolica polskiego punka” to nazwa bardziej symboliczna niż oznaczająca konkretną rzeczywistość. Glany też mają wyrazistą symbolikę. Stawiasz na pomniku glany i wiadomo, że chodzi o punk. Z innymi gatunkami muzyki nie byłoby tak łatwo. Wracając do historii, warto powiedzieć kilka rzeczy. Przede wszystkim był stan wojenny. Ludziom w naszym wieku nie trzeba tego tłumaczyć, ale młodzież nie ma pojęcia, co to takiego – jakaś wojna, ale kogo z kim dokładnie i o co chodziło – mało kto z tych młodych wie, w szkole nie bardzo o tym uczą. Można nosić koszulkę z kotwicą i hajlować na ulicy. No to przypomnę: dla większości ludzi stan wojenny oznaczał wszelkie możliwe niedogodności czynione przez władzę. Było wszystko, czym można było utrudnić życie. Ale jeszcze zanim festiwal się rozpoczął w sierpniu ’82, rygory już trochę złagodzono – nie było godziny milicyjnej, włączono telefony, można się było przemieszczać z miasta do miasta bez specjalnego pozwolenia. Skorzystaliśmy z tego zatem, pojechaliśmy pociągiem do Jarocina. Dla nas, kompletnych debiutantów, to było niesamowite wydarzenie. Z kilku powodów. Po pierwsze – pierwszy raz w życiu graliśmy na dużej scenie. Po drugie – pierwszy raz w życiu zobaczyliśmy z bliska, jak wygląda sprzęt na takiej scenie, i mogliśmy z tego sprzętu skorzystać.