Artykuł w wersji audio
Może dzisiejsza polityka ministerialna to efekt uboczny programowego dystansowania się obecnej władzy wobec „komuchów”? Bo, trzeba przyznać, w PRL władza szczodrze łożyła na zakupy dzieł sztuki. Wprawdzie artystom płacono dość haniebnie i kupowano wiele artystycznych knotów, choć o słusznym zabarwieniu ideologicznym, do publicznych zbiorów trafiało także sporo dobrej sztuki, ważnych świadectw epoki.
Po 1989 r. nastąpiła totalna zapaść w publicznym finansowaniu kolekcji sztuki współczesnej i trzeba było czekać aż do 2004 r., kiedy to ówczesny minister kultury Waldemar Dąbrowski wymyślił program „Znaki czasu”, w ramach którego utworzono we wszystkich województwach Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Miały budować własne kolekcje, hojnie wspierane przez resort. Projekt udał się połowicznie. Powstało wprawdzie kilka ciekawych regionalnych zbiorów, ale kolejna zmiana władzy sprawiła, że dynamika „Znaków” słabła, aż zamarła niemal całkowicie.
Kolejną próbą systemowego uporządkowania zakupów było stworzenie w 2011 r. przez ministra Bogdana Zdrojewskiego programu resortowego „Narodowe Kolekcje Sztuki Współczesnej”, który objął cztery skoncentrowane na nowoczesności placówki: Muzeum Sztuki w Łodzi, Muzeum Współczesne we Wrocławiu, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie i MOCAK w Krakowie. W latach 2011–15 za jego pośrednictwem przekazano na muzealne zakupy ok. 30 mln zł, co podzielone przez pięć lat między czterech beneficjentów może nie oszałamia, ale pozwalało na w miarę sensowne wzbogacanie kolekcji. I to właśnie te pieniądze przystopował minister Gliński, nie proponując – przynajmniej na razie – nic w zamian. Przy okazji całkowicie skompromitował też drugi resortowy program, z którego finansowano pozostałe, regionalne kolekcje sztuki współczesnej w Polsce. Nie tylko radykalnie ograniczył i te dotacje, ale też przeznaczył je na projekty wręcz kuriozalne, jak zakup biżuterii z bursztynu czy płaskorzeźb artysty znanego z tego, że stworzył kopię „Bitwy pod Grunwaldem”. Powiało grozą.
Deficyty są widoczne
W nowej sytuacji większość placówek kolekcjonujących sztukę współczesną po prostu przyczaiła się, czekając, co będzie dalej. Nikt nie protestuje, by nie podpaść. Niektóre pozyskują dodatkowe fundusze od władz samorządowych, wszystkie weryfikują plany zakupowe lub wprost oświadczają: poszerzania kolekcji nie będzie. Na tle tego powszechnego paraliżu warto zwrócić uwagę na czerwcową akcję crowdfundingową, przeprowadzoną pod hasłem „Buduj z nami kolekcję Zachęty”. Stołeczna galeria zwróciła się z apelem otwartym o wpłaty, które pozwolą na zakup kolejnych dzieł. Odpowiedziało nań 4,5 tys. osób, które wpłaciły łącznie blisko 90 tys. Nie jest to wielka kwota, ale gest o symbolicznym znaczeniu, który władzę powinien zawstydzić.
Dostęp do reprezentacyjnych kolekcji sztuki współczesnej w Polsce i bez tego jest mocno ograniczony. Gdyby – załóżmy – odwiedzający nasz kraj po raz pierwszy znajomy z zagranicy poprosił nas o zarekomendowanie mu tych najlepszych, najbogatszych, najpełniej odzwierciedlających rodzimy dorobek artystyczny, mielibyśmy z tym spory kłopot. Gdzie się znajduje nasz odpowiednik londyńskiej Tate Modern, nowojorskiego MoMA czy paryskiego Centre Pompidou?
Na pewno nie możemy się pochwalić żadną ekspozycją, która odzwierciedlałaby to, co się dzieje w światowej sztuce współczesnej. Mamy oczywiście Muzeum Sztuki w Łodzi, przedmiot dumy, z rzeczywiście niezłą kolekcją przedwojennej awangardy. Ale już powojenne międzynarodowe publiczne zbiory są mikroskopijne. Ominęło nas wszystko. Najpierw za sprawą żelaznej kurtyny. Później zaś z powodu ubogich funduszy, zarówno publicznych, jak i prywatnych. Skoro muzeów nie było stać na zakup prac artystów polskich, to cóż dopiero mówić o zagranicznych. Nasz zagraniczny gość musi więc mieć świadomość, że nie może liczyć u nas na jakiekolwiek spotkanie z dziełami klasyków, np. Picassa, Pollocka, Warhola, Bacona, czy współczesnych gwiazd, takich jak Koons, Murakami, Hirst.
Mimo blisko trzech dekad w kapitalizmie nie doczekaliśmy się też ani jednej publicznie dostępnej prywatnej kolekcji sztuki współczesnej. Kilka takich zbiorów powstało, ale pokazywane są incydentalnie i wyrywkowo, by przypomnieć to, co zgromadzili Teresa i Andrzej Starmachowie, Anna i Jerzy Starakowie czy Krzysztof Musiał (tylko jego zbiory sztuki przełomu XIX i XX w. zawitały na dłużej do Muzeum Łodzi). Najbliżej stworzenia pierwszego prywatnego muzeum sztuki współczesnej była Grażyna Kulczyk z jej najbardziej międzynarodową w tym towarzystwie kolekcją. Ale i ona nie dogadała się najpierw z władzami Poznania, a później Warszawy, i wszystko wskazuje na to, że jej wieloletnie zakupy będzie można podziwiać jedynie w Szwajcarii, gdzie wysoko w górach buduje dla nich specjalną galerię – w starym browarze.
Wrocław przoduje
Jeżeli gość z dalekiego kraju nadal by się upierał, że chce poznać naszą współczesną sztukę, najlepiej posłać go do któregoś z Muzeów Narodowych. To dość specyficzna sytuacja, że najbardziej reprezentatywnymi tego rodzaju ekspozycjami pochwalić się mogą w Polsce muzea, które wszędzie na świecie kojarzą się niemal wyłącznie z dawną sztuką. Ciekawie jest w Krakowie, gdzie na 3 tys. m kw. prezentowanych jest około 360 prac z XX w. Wprawdzie wyczuwa się tu wyraźny przechył w stronę dorobku lokalnych artystów, ale wstydu nie ma, bo przecież kto jak nie Kraków wydał Wyspiańskiego, Kantora, Grupę Krakowską, Beresia i wielu innych mistrzów. Niestety, pod Wawelem konfrontujemy się bardziej z kolekcją historyczną niż współczesną; prace z ostatnich dwóch dekad policzyć można na palcach obu rąk. Nieco lepiej z tą ogólnokrajową reprezentatywnością i najnowszym dorobkiem jest w Muzeum Narodowym w Warszawie. Tu jednak mamy inny feler: bardzo skromne możliwości. 200 prac wręcz upchnięto na 700 m kw. To bardziej bryk ze współczesności niż jej przegląd.
W tej konfrontacji chyba najlepiej wypada Wrocław. Szczególnie od chwili, gdy pod koniec czerwca otwarto nową galerię sztuki współczesnej w słynnym Pawilonie Czterech Kopuł, tuż obok Hali Stulecia. Obiekt przepięknie odnowiono, ogromne patio zadaszono, dzięki czemu uzyskano aż 6,5 tys. m kw. w większości przeznaczonych na ekspozycję stałą, a w części – na wystawy czasowe. Budynek jest dziś najbardziej efektownym miejscem prezentowania sztuki współczesnej w Polsce. Ale i ta ekspozycja pozostawia niedosyt. Wieloletni dyrektor muzeum Mariusz Hermansdorfer, który miał na kształt kolekcji największy wpływ, pewne kierunki w sztuce hołubił, a inne raczej lekceważył. W efekcie rewelacyjnie reprezentowane jest tu malarstwo figuratywne, abstrakcja liryczna, sztuka metafory, nowa ekspresja. Mamy tu rzadki zbiór prac Abakanowicz, Lebensteina, Kantora czy Szapocznikow. Za to kompletnie brakuje abstrakcji geometrycznej, sztuki konceptualnej i progresywnej, performance’u, body-artu i wielu innych ważnych nurtów XX w.
Mamy w kraju rozrastającą się rodzinę instytucji wystawienniczych zajmujących się wyłącznie sztuką współczesną. Ale gdy przychodzi do budowania obrazu całościowego, niewiele z nich pożytku. Najlepiej wybrać się do Łodzi, do wspomnianego już Muzeum Sztuki ms2. Ze zbiorów liczących 18 tys. obiektów wybrano 220 i umieszczono na stałej wystawie „Atlas nowoczesności”. To o tyle ciekawa propozycja, że na najnowszą historię sztuki patrzy nie w standardowy, chronologiczny sposób, ale przez pryzmat najciekawszych, podejmowanych przez artystów zagadnień, jak emancypacja, kapitał, eksperyment itd.
Dalej jest jednak znacznie gorzej. Głównie za sprawą permanentnego deficytu powierzchni wystawienniczych. W efekcie stałe kolekcje prezentowane są nieregularnie, od czasu do czasu, wciśnięte między inne ekspozycje czasowe. Stosunkowo nieźle jest w krakowskim MOCAK. Wprawdzie i tu brakuje metrów kwadratowych, ale przynajmniej pilnuje się zasady, by raz na rok pokazać kolejną odsłonę (było ich już sześć) z fragmentem (100–150 prac) liczącej 4,5 tys. obiektów kolekcji. We wrocławskim Muzeum Współczesnym od maja tego roku pod hasłem „Stosunki pracy” oglądać można wybrane prace z kolekcji. Jest to jednak pierwszy tego typu pokaz, choć muzeum działa już od ponad pięciu lat. I wystawa potrwa zaledwie dziewięć miesięcy, później zaś eksponaty trafią ponownie do magazynów lub wyruszą w Polskę. Własnymi ciekawymi zbiorami chwali się obecnie także Galeria Bielska w Bielsku-Białej, ale trzeba się spieszyć, do podziwiania są bowiem przez zaledwie dwa miesiące. Raz na jakiś czas fragmencik swoich zasobów wyciąga z magazynów toruńskie Centrum Sztuki Współczesnej, choć obecnie nie można obejrzeć nic.
Stolica bez wystaw stałych
Do najbardziej kuriozalnej sytuacji doszło w stolicy. Mamy tu trzy duże instytucje z założenia zajmujące się sztuką nowoczesną oraz współczesną i w żadnej nie ma stałej ekspozycji. Do Muzeum Sztuki Nowoczesnej pretensji mieć nie można, bo po utracie pawilonu Emilia nie ma miejsca nie tylko na stałą kolekcję, ale też na wystawy czasowe. Na własną, docelową siedzibę poczeka jeszcze wiele lat, a widzowie długo poczekają na możliwość obcowania z jego zbiorami. W Zachęcie z metrami kwadratowymi nie ma problemu, ale z kolei w tej instytucji nie było tradycji permanentnego prezentowania zbiorów. I nawet czasowe pokazy zawartości magazynów silnie naznaczone były kuratorskimi pomysłami (np. „Siusiu w torcik”), a nie ambicją poprowadzenia szerszej narracji o polskiej sztuce. Zresztą to zbiory nierówne, obciążone historycznie, z których taką narrację byłoby naprawdę trudno zbudować.
Najbardziej martwi brak ekspozycji własnych zbiorów w CSW Zamek Ujazdowski. Tym bardziej że ta placówka przyzwyczaiła nas w przeszłości do ich regularnej prezentacji. Pomiędzy 1992 a 2011 r. przygotowano kolejnych siedem tzw. odsłon kolekcji. Starannych i zazwyczaj ciekawych. Za większością z nich stał Wojciech Krukowski, który kierował stołeczną placówką przez 19 lat (1990–2009). Dziś zapewne przewraca się w grobie. Podsumujmy: zbiory Zachęty to około 3,5 tys. obiektów, MSN – kolejne 400, a CSW – około 1400. Zgodnie zalegają w magazynach. Wszystkie te instytucje podlegają Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Cóż więc powiemy ambitnemu obcokrajowcowi? Pewnie żeby jechał gdzie indziej. U nas nastał czas biżuterii z bursztynu i drewnianych kopii „Bitwy pod Grunwaldem”.