Całą trójką byliśmy zgodni, że kot jest wyjątkowej urody i klasy. Pochylaliśmy się nad nim, kontemplując, jakie szlachetne i refleksyjne to zwierzę. W ciągu ostatniego roku kot okazał się stworzeniem tak wyrafinowanym i rozumnym, że niepostrzeżenie, bez specjalnych zakulisowych rozgrywek i intryg, zdobył w domu pozycję absolutną.
A nie zanosiło się na to. Wydawało nam się, że po prostu sprowadzamy do domu zwierzę, i niczego nie podejrzewając, nazwaliśmy owo zwierzę Kiti. Jacy naiwni byliśmy. Gdzieś w głębi serca czułam, że jest to imię nieadekwatne, trochę wulgarne i sztampowe. Podejrzewałam, że prędzej czy później kot objawi się przed nami swoim prawdziwym imieniem. Ale wołałam Kiti i Kiti, podświadomie umniejszając kota. Z perspektywy czasu wiem już, że kota nie da się umniejszyć nawet najbardziej niegodnym imieniem. Niepostrzeżenie, gdzieś z niebytu i z potrzeby, wyłoniło się nowe imię kota – Kristo Konstandin, w skrócie Kiczo Koczo.
Żyliśmy spokojnie, pełni wzajemnej sympatii i zrozumienia, o ile oczywiście nie próbowaliśmy irytować kota. Wtedy czekały nas srogie kary, z kocimi ucieczkami i spędzaniem nocy na tarasie włącznie. Ja wiedziałam, że Kiczo Koczo chce nas przetrzymać, że kot i nadzoruje, i karze, i że jego zniknięcie nie jest przypadkowe, lecz cynicznie zaplanowane. Natomiast mój konkubent od razu zakładał, że kot ma nas dość i opuścił nas na zawsze. Gdy przebudzony odnotowywał brak w łóżku kota, zrywał się i ruszał na obchód tarasu, domagając się zaangażowania z mojej strony. Zdarzało się, że wdrapywał się nawet na dach domu, gdzie – jak można się spodziewać – kota nie było najbardziej. Gdyż czekał on na nas tymczasem na wycieraczce, rozwalony jak pasza, i uśmiechał się złośliwie. Uszczęśliwieni jego widokiem, przepraszaliśmy go za wszystko, a on wybaczał nam wspaniałomyślnie – w końcu byliśmy tylko ludźmi – aż do następnego razu.
Do tej pory było nas troje – ja, konkubent i kot, a teraz jest nas czworo: dwa koty, konkubent i ja, i jak możecie się domyślać, w tym układzie ludzie są na pozycji przegranej. Zapomniałam dodać, że stuprocentowo władczy, autorytarny i bezlitosny w swoich sądach kot Kiczo Koczo jest w istocie Kocicą (tu skojarzenia z Papieżycą albo Joanną d’Arc są jak najbardziej na miejscu). Kiczo Koczo zaakceptowała nowego, małego kota od razu i z właściwą sobie apodyktycznością uznała się za prawowitą matkę. Co oznaczało mój natychmiastowy spadek w hierarchii do poziomu kurzu podłogowego. Odrobinę sympatii okazuje mi tylko, gdy karmię ją szyneczką. Ta sympatia zaczyna się w chwili otwarcia przeze mnie lodówki i kończy wraz z lodówki zamknięciem.
Kiczo Koczo poczuła się tak pewnie, że już w ogóle przestała udawać, że jest człowiekiem. A jeszcze do niedawna grała rolę człowieka lepiej od nas. Kładła się na książkach, jakby dopiero skończyła je czytać, a właściwie pisać. Wieczorami pierwsza rozciągała się na łóżku, pozwalając nam zająć miejsce obok niej. Drapała gazety, wyrażając zażenowanie ich rynsztokowym poziomem. Wąchała róże na balkonie, pokazując, że mimo wrodzonego racjonalizmu ma też romantyczne ciągoty. Patrzyła przez okno na zamglony szczyt góry Dajti, snując marzenia o czekających ją podróżach i ubolewając nad jakością powietrza w Tiranie. „W ogóle nie kot” – myślałam czasem, spoglądając na nią ukradkiem. „Całkowicie człowiek”.
Ale wraz z pojawieniem się małego kota Kocica stała się nadczłowiekiem. Żadnych zdawkowych ukłonów w naszą stronę, że niby, chcąc nam sprawić przyjemność, zniża się do naszego poziomu i udaje człowieka. Nie, Caryca pozbyła się resztek kurtuazji. Odkąd koty stworzyły dwuosobowe kocie państwo, jedyne, co się dla nich liczy, to ich kociość.
Czasem patrzę z góry, jak bawią się razem, gryzą, strofują. Nie wiedzą, że patrzę na nie, a nawet gdyby wiedziały, nie przejęłyby się tym zbytnio. Bo kto na nie patrzy? Ot, człowiek. Człowiek ich własny, dobrze przeszkolony – ale tylko człowiek. Przez chwilę mogłam się łudzić, że jestem partnerem kota, tymczasem okazało się, że godnym partnerem dla kota może być tylko drugi kot. Nie ma się co łudzić, nasze człowieczeństwo nie robi na nich wrażenia. Człowiek jako Bóg kota? Wolne żarty. Między kotem a Bogiem jest człowiek, który nie imponuje ani Bogu, ani kotu.
Jeśli istnieje Bóg, to patrząc na mnie, ma pewnie równie niewesołe myśli. Ludzie zupełnie wymknęli mu się spod kontroli i odwrócili się od niego. Albo o nim zapomnieli, albo wymyślili go sobie na nowo i posługują się nim, żeby uzasadnić najstraszniejszą przemoc. Nikt Boga nigdy nie widział, ale są tacy, co wiedzą o nim wszystko. Są tacy, co zabijają innych w imię milczącego Boga. Wyobraźcie sobie, co myśli Bóg, licząc martwych ludzi, którzy zginęli za wiarę w niego. Co myśli o ludziach zabijających innych ludzi w imię wiary, o mordercach i ofiarach, które stworzył na swoje podobieństwo.
Każdy kot wie, że lepiej być kotem niż człowiekiem. Każdy człowiek jest za wszystkich i wszystko winien, nie tylko za własne grzechy. Koty w nas nie wierzą, bo są od nas mądrzejsze.
***
Małgorzata Rejmer (ur. w 1985 r.) debiutowała powieścią „Toksymia” (2009 r.), a następnie zaczęła pisać doktorat o kinie rumuńskim w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Podróże do Rumunii zaowocowały książką „Bukareszt. Kurz i krew” (2013 r.), która była nominowana do Paszportów POLITYKI i Nike, otrzymała Gwarancję Kultury TVP Kultura, nagrodę Gryfia i nagrodę im. Teresy Torańskiej. Teraz Rejmer pracuje nad książką o Albanii.