Statua Wolności w czarnym dymie
Ilustrator z „New York Timesa” o tym, co wolno rysownikowi
Agnieszka Zagner: – Ojciec Szwajcar, mama Libanka. Pan urodził się w Pakistanie, trochę mieszkał w Singapurze, do szkoły chodził w Szwajcarii, potem mieszkał w USA. Co chwila wyjeżdżał pan też do krajów ogarniętych konfliktami. Bliższy jest panu Wschód czy Zachód?
Patrick Chappatte: – Jestem człowiekiem Zachodu, chociaż dzięki swoim korzeniom byłem bardziej świadomy tego, co się dzieje na Wschodzie. Żałuję jednak, że moje z nim związki przez lata nie były głębsze.
Wystarczyły jednak, by zatrudniły pana najlepsze gazety świata.
W połowie lat 90. wyjechałem z moją przyszłą żoną najpierw do RPA, potem do USA, gdzie przez trzy lata byłem ilustratorem „New York Timesa”. Po powrocie do Europy zgłosiłem się do „International Herald Tribune”, która miała swoją siedzibę w Paryżu, i powiedziałem: jeśli chcecie opisywać świat, to musicie mieć ludzi, którzy potrafią patrzeć na niego pod różnymi kątami. To było latem 2001 r.…
Pamięta pan swój pierwszy rysunek?
Po pierwszych czterech nastąpił 11 września. Sądziłem, że Amerykanie nie będą chcieli, by Europejczyk zajmował się tym tematem, ale ku mojemu zdumieniu zadzwonili do mnie 12 września i zamówili rysunek. To był dla mnie wielki test. Rysunki są najlepsze wtedy, gdy wyrażają ironię, pokazują, że król jest nagi. Te, które tworzyłem po kolejnych tragediach – w Nowym Jorku, Paryżu czy Brukseli – nie należą do moich ulubionych. Tamten po 11 września przedstawiał Statuę Wolności z zapaloną pochodnią, którą przesłaniał czarny dym z Manhattanu. Można było to czytać na dwa sposoby: mimo tragedii płomień demokracji nie gaśnie, albo: terroryzm pochłonie wszystko, nawet tę niewielką pochodnię.
Z dzisiejszej perspektywy widać, że to raczej czarna chmura się powiększa, a płomień przygasa.