Lubię regionalizmy, bo uwielbiam polszczyznę z całym jej bogactwem, z dzikimi nurtami, bulgoczącymi wirami i nieoczekiwanymi mieliznami. Jeśli ktoś mówi „wzienem” zamiast „wziąłem”, podaje nam coś w rodzaju werbalnej wizytówki z miejscem swojego pochodzenia. Jeśli na końcu czasownika woli „o” zamiast „ą” – „wezmo”, „spioro”, „napierdolo” – to jego prawo, jego wieś. Co do urody wypowiedzi – no cóż, każda pliszka własny ogon chwali.
Ale nie w telewizji. Nie w radiu. Nie z mównicy. Ludzie występujący w mediach, politycy, dziennikarze, aktorzy muszą mówić poprawnie. To jest ich obowiązek. Jeśli tego nie umieją (a nie: „nie umiejom”), powinni się tego nauczyć. W przeciwnym razie wszyscy niedługo zaczniemy mówić „niech siem goniom”.
Zasada jest prosta – literę „ą” na końcu wyrazu wymawia się następująco: najpierw ustne „o”, potem nosowe niesylabiczne „u”. Gwarowa wymowa typu „widzo” czy „widzom” nie jest poprawna w polszczyźnie ogólnej.
Tymczasem lekceważenie nosówek na końcu wyrazów stało się plagą narodową. Celują w tym politycy. Mam im to za złe, bo ich rządy – tak jak i awantury z gatunku burza w szklance wody – przeminą. Ale przyzwolenie na władanie niepoprawną polszczyzną idzie w lud, i co gorsza, zaraża swoją niepoprawnością coraz młodsze pokolenia. Kiedy z ust polityka na świeczniku pada – a padło! – „som rzeczom immanentnom”, to skąd dziecko czy nastolatek ma wiedzieć, że te potworności wymowy są błędami najgorszego sortu? Dzieciak myśli, że tak trzeba.