To nie jest kryminał o zabójstwie znanego malarza, który tworzył obrazy jak z dręczącego snu podszytego śmiertelnymi lękami. Ani realistyczna biografia rodziny neurotyków. Beksińscy są w „Ostatniej rodzinie” przekaźnikiem idei wychodzącej daleko poza obszar opowieści o życiu i twórczości niezwykłego artysty. To ekstremalny film o umieraniu. Niepozostawiający żadnej nadziei i złudzeń. Dzieło wybitne, niejednoznaczne, symboliczne jak proza Becketta, Kafki czy literatura Dostojewskiego, który bodaj jako pierwszy pisał o idei samobójstwa jako realizacji człowieczeństwa. Debiutancki film Jana P. Matuszyńskiego idzie znacznie dalej niż Szumowska w obrazoburczych „33 scenach z życia” obnażających pustkę duchowych obrzędów, szpitalnego dekalogu, reguł towarzyskich, fikcję słów, gestów w zderzeniu ze śmiercią.
U Matuszyńskiego nicość, o której pisał Demokryt („Nic nie jest bardziej rzeczywiste niż nic”), też jest końcem wszystkiego. Łączy się jednak z myśleniem o Beksińskich jako o wybrańcach, ostatnich świadkach testujących na sobie eksperyment odchodzenia. Nie w sensie fizycznego asystowania przy umieraniu. Tylko otwartości mówienia o tym. Czekania i wychodzenia naprzeciw śmierci. – W tej rodzinie nie było ignorancji, udawania, zamiatania pod dywan tego, co boli. Żadnego tabu – dopowiada reżyser, słusznie podkreślając, że skojarzenia ze Świętą Rodziną i Ostatnią Wieczerzą à rebours nie są przypadkowe.
Dla Beksińskiego kres był jedyną realnością – prawdą, wobec której wszystko inne, pozbawione większego znaczenia, bladło. Żadna siła wyższa, żaden Bóg czy jakieś inne podpórki, które dla jego żony Zofii jeszcze się liczyły. Pustka. Niebyt. Z tym się mierzył, a wraz z nim jego bliscy. Agonia jako długo wyczekiwany moment spełnienia utożsamiany z orgazmem.