Był wielkim artystą, cenionym na całym świecie, laureatem Oscara i wszystkich największych nagród reżyserskich. Nie ma książki z historii kina, w której nie byłoby kadru z „Popiołu i diamentu” czy „Kanału”. Dzięki niemu termin „szkoła polska” wszedł do słownika terminów filmowych, przyswajanych do dzisiaj przez studentów wydziałów reżyserii. Opowiadał światu o polskim losie.
Daniel Olbrychski, wspominając Mistrza w telewizji, powiedział, że dołączył do naszych największych pisarzy i poetów – wymienił między innymi nazwiska Norwida i Żeromskiego. To właściwe zestawienie: był bowiem Andrzej Wajda ostatnim polskim romantykiem, który jednocześnie pozostawał w nieustannym sporze z Polską.
Kiedy kończył szkołę filmową w połowie lat 50., polskie kino pozostawało sztuką drugorzędną, było anachroniczne, „przedwojenne”, ton nadawali mu twórcy z poprzedniej epoki. Z Wajdą przychodziło całe nowe pokolenie, mające już wiedzę o tym, jak wygląda kino światowe, na czym polega włoski neorealizm, co kręci się we Francji, co w USA. To była jednak zmiana nie tylko estetyczna, debiutujący reżyserzy pragnęli kręcić filmy współczesne, opowiadające o ich pokoleniu. Także o tych, którzy nie dożyli czasów pokoju. Jak powiedział mi kiedyś Wajda w wywiadzie: oni zginęli, a my mieliśmy obowiązek zapytać, czy ich śmierć miała sens, czy musieli ginąć tak jak ginęli?
To był czas, kiedy wokół filmu gromadzili się najciekawsi pisarze tamtych czasów, nie byłoby sukcesu „szkoły polskiej”, gdyby nie scenariusze Jerzego Stefana Stawińskiego, który opisywał własne przeżycia z powstania. Nie poetyzując, nie upiększając, przedstawiając tragiczne zdarzenia raczej w tonie krytycznym, ironicznym. Potem, kiedy „Kanał” pokazano w Cannes, któryś z zagranicznych twórców, zachwycony filmem, zapytał Stawińskiego, jak wpadł na tak genialny pomysł, żeby żołnierzy umieścić w miejskich kanałach, pośród ścieków i nieczystości.