Wcześniej tyle razy przechodziłem pod socrealistycznymi arkadami. Mijałem salon optyczny, Okręgową Izbę Radców Prawnych, dwupiętrową restaurację i dochodziłem do sklepu muzycznego z gitarami na wystawie. A po drodze nie zauważałem niepozornego stoiska z książkami i siedzącego przy nim na składanym krzesełku turystycznym pana w niebieskiej kurtce dżinsowej. To się zmieniło, od kiedy mam w domu, przy którym siedzi, pracownię. I teraz mijam go kilka razy dziennie.
Pan Adam zwykle jest zajęty czytaniem, a za nim stoi oparty o ścianę rower górski, którym przyjeżdża do pracy. Nigdy nie widziałem, żeby zaczepiał przechodniów: w czym mogę pomóc? Nie proponuje dodatkowo kawy, herbaty ani ciastek. Ani tym bardziej garnków, patelni i suszarek do włosów, jak niektórzy jego więksi konkurenci. Nie potrzebuje komputera, żeby przypomnieć sobie tytuły książek i nazwiska autorów. I na do widzenia nie powtarza jak automat: dziękuję i zapraszam ponownie.
A mimo to chce mi się do niego wracać. I to właśnie stali klienci, częściej niż setki przechodzących codziennie przez plac Konstytucji przypadkowych ludzi, od lat u niego kupują i rozmawiają o książkach. – To dla nich robię selekcję tytułów – mówi.
Na swoim stoliku ma starannie ułożone i wybrane książki. Oglądam je codziennie w drodze do pracowni. To nie bestsellery z witryn sieci księgarskich. Głównie literatura piękna, reportaż i historia. Chętnie o nich rozmawia, bo każdą, zanim trafiła na jego stolik, przeczytał. Śledzi nowości. Niedawno polecił mi „Głód” Martina Caparrosa. Teraz na jego stoliku pojawił się najnowszy zbiór reportaży Filipa Springera „Miasto Archipelag”.