Pierre Boulez, wybitny kompozytor i dyrygent zmarły w styczniu br., postulował pół wieku temu w wywiadzie dla tygodnika „Der Spiegel”, by wysadzić gmachy operowe w powietrze. Gdy to mówił, miał na myśli, że gatunek ten jest totalnie anachroniczny i – takiego był zdania – po 1935 r. nie powstało w tej dziedzinie nic godnego uwagi.
Od tamtej pory zaszło wiele zmian, nie tylko w poglądach samego Bouleza, który jako dyrygent miał się stać wybitnym interpretatorem dzieł operowych, głównie XX-wiecznych i Wagnera, a jako kompozytor sam myślał o stworzeniu opery (co mu się z różnych powodów nie udało). Powstało wiele nowych dzieł, które próbują iść z duchem czasu – zarówno pod względem tematyki, jak i rozszerzenia środków wyrazu o współczesną technikę. Choć więc tu i ówdzie pokutuje jeszcze skojarzenie pojęcia opery z czymś zakurzonym i pachnącym naftaliną, ten stereotyp idzie coraz bardziej w zapomnienie. Przestaje już dziwić to określenie stosowane do form, które tradycyjnej opery nie przypominają.
Dzieje się to i na świecie, i w Polsce. To trend coraz bardziej zauważalny – nic dziwnego, że w tym roku formy takie pojawiły się na czołowych polskich festiwalach muzyki współczesnej: Musica Polonica Nova we Wrocławiu, Warszawskiej Jesieni, Sacrum Profanum w Krakowie. Warszawska Jesień przyjęła wręcz podtytuł „W oparach opery”. Oparach – bo dyskusyjne jest rzeczywiście, czy wszystkie z owych „operowych” dzieł można operami nazwać. W słowie wstępnym organizatorzy zapowiadali: „Ten punkt wyjścia (...) powiedzie nas przez meandry tradycji i współczesności ku całej obfitości form multimedialnych, parateatralnych i parascenicznych, począwszy od miniopery, poprzez teatr instrumentalny, monodramy obiektofonów, aż po najbardziej skomplikowane i nowatorskie, zarówno w treści, jak i w formie, dzieła multimedialne”.