W twardym jak prawo dżungli świecie felietonistów kalendarz ma znaczenie ogromne – i nie chodzi mi tylko o to, że termin oddania tekstu wisi jak miecz nad głową wystukującego te słowa, ale i o to, że są numery ważne i ważniejsze. Numerem zaś pośród wszystkich najważniejszym jest bożonarodzeniowy: gruby, przeglądany leniwie przez całą rodzinę podczas trawienia potraw wigilijnych oraz kulinarnych triumfów pierwszego i drugiego dnia świąt. A także, z przerwami, aż do sylwestra – bo przecież człowiek znużony przejedzeniem nie byłby w stanie przez ten tydzień przerobić nawet numeru zwykłej objętości, a co dopiero świątecznego.
Jest on zatem, jak sądzę, czytany raczej niedbale, ale mimo to z jakichś powodów uważa się, że felieton na Boże Narodzenie jest szczególnym honorem. Tymczasem jest to zadanie literacko wyjątkowo niezręczne. Felieton jako gatunek żywi się żółcią i jadem, bo na tych szkodliwych substancjach najlepiej rośnie jego esencja: złośliwe poczucie humoru. Przed Bożym Narodzeniem trzeba się tego wystrzegać i na ogół da się to zrobić. W tym roku nie sposób, a przynajmniej ja nie jestem w stanie.
Święta po 1989 r. obchodziłem w kraju i świecie, który na ogół zdawał się lepszy niż rok temu; najpierw przekroczyliśmy zgliszcza żelaznej kurtyny i dołączyliśmy do krajów demokracji rzeczywistej, a nie ludowej; potem nasze bezpieczeństwo wzrosło dzięki wyjściu wojsk rosyjskich i wejściu do NATO; stopniało koszmarne bezrobocie, łapówkarstwo i nędza lat 90., rozpoczął się długi proces emancypacyjny, którego kamieniem milowym było wstąpienie Polski do Unii, z nowymi funduszami i przemianami całego kraju.
Jeśli przez te wszystkie lata czegoś sobie życzyłem na święta, to przyspieszenia. Polacy są nieufni, a nawet agresywni wobec obcych i innych?