W te mundury wcisnął ich pobór, pobór też zawiesił im na ramionach kałasznikowy, od zamachu stanu minęło przecież naprawdę niewiele czasu.
Dwaj obuci są porządnie, sięgające do pół łydki „glany” błyszczą się w afrykańskim słońcu. Oczywiście w tych miejscach, gdzie nie opadł ich jeszcze pył i piasek. Dla trzeciego, tego wyglądającego na 15 lat, najwyraźniej nie starczyło. Spodnie munduru kończą mu się ściągaczem nad kostką, niżej jest parę centymetrów nagiej skóry chłopca i w końcu mokasyny z frędzelkami; pamiętam, że w 1995 r. połowa Stadionu Dziesięciolecia nosiła takie. Wyglądają, cała trójka, jak dzieciaki bawiące się w wojnę, ale kałachy są prawdziwe, lufy na sztorc robią za niepotrzebne zegary słoneczne. Wskazują złą godzinę. Jedną ze złych godzin.
Nie da się powiedzieć nic wartościowego o mieście, będąc w nim ledwie tydzień. Nie da się postawić żadnej diagnozy, ustawić nawet ostrości, ziarnka piasku rosną w piramidy, a sfinksy karleją do rozmiaru skarabeuszy. Można Kairowi pozwolić błysnąć, plunąć ciemnością, ale nawet temu bym na państwa miejscu nie dowierzał. Smog i piasek z pustyni, 20 mln ludzi i wiatry znad Sahary czynią z powietrza coś pomiędzy gazem a ciałem stałym. Napisałem esemesa do kolegi z Krakowa: Przyjeżdżaj, po powrocie będzie ci lżej! Ale z jakiegoś powodu telefon go nie wysłał. Pewnie ma filtr cieniuchnych żartów.
Pod piramidą Cheopsa (Chufu) z naciągaczami najlepiej radzą sobie Rosjanie, ale Rosjanie już prawie nie przyjeżdżają od czasu zestrzelenia samolotu nad Synajem. Ci tutaj to błąd statystyczny z iPhone’ami w dłoniach. Nasz cicerone Staszek opowiada o skali tego ciosu dla egipskiej gospodarki, przygnębiające. Przygnębień w ogóle fura, trzeba je przekłuwać słońcem, krawędziami zabytków, zalewać słodką herbatą i kawą po turecku (z kardamonem!). Któregoś wieczoru nie chciało mi się wychodzić, Kair mnie przytłoczył, przydepnął jak skorpiona.
Przez otwarte hotelowe okno słychać naśpiewywanie na wieczorną modlitwę, sto tysięcy przypomnień z niezliczonej ilości meczetów (nawet Staszek nie wie, ile ich jest, co oznacza, że nie wie nikt, prócz adresata modlitw), śpiewy nakładają się na siebie, „sprzęgają” kiereszowane warkotem samochodów, nigdy niemilknącymi świstami miliona odmiennych klaksonów. Siedzę w fotelu przy oknie. W natarczywie istniejącym Kairze czytam o nieistniejącej Aleksandrii. Daję się uwieść i wzruszyć André Acimanowi.
Aleksandria oczywiście stoi, jak stała, proszę się nie obawiać, ale nie jest już tym miastem, o którym pisze ten świetny pisarz. Nie ma Aleksandrii lat 30., 40. i 50. z jej mozaiką narodowości, przeplataniem się opowieści przywiezionych z krańców świata, z rasizmem, który jest dystyngowany, często starcza mu wzruszenie ramion, słowo rzucone niby na bryzę. Nie ma już miasta, w którym żyła, kochała i umierała rodzina narratora. Nie byle jaka rodzina, mógłby jej opowiadającemu chłopcu pozazdrościć stryj Pepin albo i handlarz pierzem z Suboticy. Aciman pokazuje ich raz w pełnym słońcu, które przecież tysiące lat było tu bogiem, raz w cieniu portowej uliczki, w cieniu małych podłych uczynków, z których tkają się (jak zawsze) wielkie zła. Muszę odłożyć końcówkę lektury na później, koledzy wrócili z nielegalnego jam session na dachu niedokończonego budynku, zachwyceni. Byli po drodze w jednym z parunastu sklepów z alkoholem. Po chwili rozmawiamy już o Mieście Śmieciarzy. Byliśmy tam wczoraj i widać, że na wszystkich zrobiło to większe wrażenie niż Giza.
Staszek opowiada, jak Nasser w latach 60. przesiedlił wszystkich śmieciarzy do kamieniołomu, wtedy praktycznie poza metropolią. Przesiedleni zbudowali tam sobie miasto. To w większości Koptowie, nie wszyscy tak biedni, jak można by przypuszczać, śmieci to też biznes. Na samym końcu dzielnicy jest właściwy kamieniołom z wykutą w skale świątynią, tam Mariusz Debich od 20 lat wycina w kamieniu świętych, Jezusa, sceny biblijne. Jest powszechnie kochany. Gdy mówimy, że przyjechaliśmy z Polski, wznoszą się wiwaty i okrzyki: Mario! Mario!
Kątem oka, podając rękę uśmiechniętym nieznajomym, widzę charakterystyczny znak z przekreśloną futbolówką. Zakaz gry w piłkę. Trzech chłopaków, może dziewięcioletnich, gra pod tabliczką w piłkę. Przypadkowo tu albo wcale nieprzypadkowo. Nie mam pojęcia. Najpodlejsza zniszczona piłka jest piękniejsza od najnowszego błyszczącego karabinu, mówię to Staszkowi, ale harmider powitań i kairski smog połykają banał przed jego uchem.
***
Paweł Sołtys (ur. 1978 r.) – lepiej znany jako Pablopavo – wokalista, kompozytor, autor tekstów. Laureat Paszportu POLITYKI w dziedzinie muzyki popularnej za 2014 r., typowany również w kategorii literackiej. Karierę muzyczną zaczął w zespole Saduba, był współzałożycielem Zjednoczenia Sound System, a od 2003 r. jest wokalistą Vavamuffin. W 2014 r. wydał „Polor”, kolejny już album nagrany z formacją Ludziki. Jesienią tego samego roku ukazała się też jego solowa płyta „Tylko”. W 2015 r. wyszedł album „Wir” – wspólne dzieło Pablopavo, Iwanek i Praczasa.