Coraz częściej mówi się o wojnie z Rosją – nie na Dzikich Polach, o które nikt nie dba, tylko w naszym zacisznym świecie – że jest więcej niż realna i prawdopodobnie zacznie się nad Bałtykiem, kto wie, czy nie w tym roku. Oczywiście nikt jej nie chce, przynajmniej jeśli spytać wprost, ale z obserwacji wynika, że wielu z nas jedną nogą już na niej jest.
10 kwietnia 2010 r. obudziłam się o dziewiątej i jak zwykle włączyłam radio: tupolew z polskim prezydentem rozbił się pod Smoleńskiem. Na pokładzie nie było moich bliskich, geniusz Lecha Kaczyńskiego do mnie nie przemawiał, a jednak mnie to dotknęło – rzadko czułam tak silną więź z państwem i współobywatelami jak po tamtej katastrofie. Wkrótce przyszły informacje o współczuciu zwykłych Rosjan – o kwiatach, zniczach i słowach, a nawet o krótkim żałobnym występie Chóru Aleksandrowa przed polską ambasadą w Moskwie – i wdzięczność za te gesty: za serce. Jakby dwa wymęczone narody zbliżyły się nagle do siebie w cierpieniu, bo szok śmierci – wiedział o tym rosyjski kosmista i transhumanista Nikołaj Fiodorow – ma moc otwierania i jednoczenia.
Niektórzy do dzisiaj nie mogą pojąć, skąd wzięła się tamta solidarność z „Ruskimi”, wietrzą spisek i bez końca wypominają Wajdzie znicze zapalane na grobach krasnoarmiejców, ale ja rozumiem tamten nastrój, bo sama go przeżyłam. Słuchałam wtedy pieśni Aleksandra Dolskiego „Zdrawstwuj, Polsza” – o Polsce i Rosji, które od wieków do siebie dążą, bezskutecznie próbując się wyrwać z zaklętego kręgu krzywd i win. Słowa barda nagle wypełniły się aktualną treścią – z polskiej śmierci na rosyjskiej ziemi i z rosyjskiego współczucia jak z ziarna rodziło się coś dobrego.