Seksem w system
Reżyserka „Sztuki kochania” o swoim filmie: historia Wisłockiej jest wciąż aktualna
Aneta Kyzioł: – Film, który mógłby być historycznym obrazem na pikantny temat, w świetle ostatnich wydarzeń – prób zaostrzania ustawy antyaborcyjnej i Czarnego Protestu – stał się wypowiedzią polityczną. Z jaką myślą sięgali państwo po postać autorki „Sztuki kochania”?
Maria Sadowska: – Od dawna zajmuję się walką o prawa kobiet, więc dla mnie ten film od początku miał taki kontekst, tylko teraz on się oczywiście wzmocnił. Na aktualności zyskała nie tylko toczona w latach 60. i 70. przez Wisłocką walka o uznanie kobiecej seksualności, ale także walka z systemem, znów po latach reprezentowanym przez konserwatywnie myślących mężczyzn.
Uderzają w filmie sceny pokazujące, jak bardzo Wisłocka była lekceważona jako kobieta naukowiec w męskim środowisku seksuologów.
Wisłocka mówiła, że swój pierwszy orgazm przeżyła późno, już jako dojrzała, trzydziestoparoletnia kobieta, i stwierdziła, że musi ludziom uświadomić, co tracą przez nieświadomość, jak cudownym przeżyciem, także duchowym, może być seks, gdy jest odpowiednio uprawiany. Była społecznikiem: jeździła po wsiach, uświadamiała, rozdawała prezerwatywy, pacjentów przyjmowała w przychodni i w domu, sprzedała 7 mln książek. Była uwielbiana przez pacjentki, czytelniczki, zwykłych ludzi. A jednocześnie przez wiele lat odmawiano jej doktoratu, nie była zapraszana na sympozja.
„Sztuka kochania” była nazywana „porno dla kucharek”.
Kiedy pokazałam scenariusz Alicji Długołęckiej, doktor nauk humanistycznych i edukatorce seksualnej, powiedziała, że to się nie zmieniło do dzisiaj. Kobiecy punkt widzenia jest w seksuologii wciąż spychany na margines. Bardziej dogłębne badania nad łechtaczką nastąpiły dopiero pod koniec lat 90.